Stablecoiny to (w miarę) nowa rzecz w światowych finansach. Ten prywatny pieniądz (nazywany też tokenem) jest młodszym bratem kryptowaluty. Rodzeństwo jest jednak różne jak noc i dzień. Krypto pozują na anarchizującego rebelianta – a przejawem tego są uparcie zdecentralizowana władza nad produkcją waluty i podatność na wahania wartości. Stablecoiny odwrotnie – są na ich tle jak uczeń dobrego liceum, który jeszcze przed maturą planuje pójście na prawo. Wartość nominalna stablecoina jest ściśle powiązana z prawdziwą walutą – najczęściej z dolarem – albo z jakimś cennym surowcem. Stąd właśnie przedrostek „stable”, który od razu ma krzyczeć do użytkownika: „Twoje pieniądze są bezpieczne!”.

Donald Trump stawia na kryptowaluty

Za pierwszą poważną próbę stworzenia stablecoina uchodzi eksperyment z Librą odpalony przez Facebooka w 2019 r., potem przemianowany na Diem i porzucony podczas pandemii. Tamte pomysły znalazły wielu naśladowców, więc tokenizacją pieniądza zainteresowały się banki centralne i rządy. Najdalej poszli – jak dotąd – Amerykanie; z inicjatywy administracji Donalda Trumpa uchwalono latem 2025 r. prawo zwane GENIUS – akt ten porządkuje wymagania prawne i finansowe, które muszą spełnić prywatni emitenci stablecoinów, i mówi np. o tym, że muszą utrzymywać odpowiednio wysokie płynne rezerwy, by nie tworzyć groźnych finansowych piramid.

Człowiek ma tendencję do tego, by myśleć o swoich czasach jako o okresie wyjątkowym. Prawda jest jednak taka, że stablecoiny nie są bezprecedensową innowacją finansową. Jak przypomniał w tekście opublikowanym przez nowojorski Fed Stephan Luck, obserwujemy właśnie ciekawy powrót do koncepcji sprywatyzowanego pieniądza, który miał złoty okres w Ameryce ostatniej ćwiartki XIX stulecia. Równolegle do dolara funkcjonowały wówczas w obiegu inne „narodowe banknoty” emitowane przez prywatne instytucje finansowe – głównie banki. Dokładnie tak samo jak w przypadku stablecoinów ich wartość była w pełni powiązana z dolarem. Dlaczego państwo dopuszczało wówczas konkurencję wobec własnego monopolu na emisję pieniądza? Z dwóch powodów. Pierwszy jest historyczny i nie ma już znaczenia. Chodziło o to, by wypierać z obiegu bardzo niepewny pieniądz emitowany przez poszczególne stany. Waszyngton domykał w ten sposób ciągnący się proces federalizacji Ameryki.

Stablecoiny do kontroli długu

Ciekawszy jest drugi powód. Nieprzypadkowo emisja prywatnego pieniądza podpiętego pod dolara zbiega się w czasie z czasami wojny secesyjnej. Unia, by zdusić bunt Konfederatów, musiała wygrać. A wojna kosztuje. Rządowi federalnemu chodziło więc o to, by otworzyć sobie nowy sposób na zabezpieczanie wydatków. Opierało się to oczywiście o dług. Popyt na ten dług miał być jednak zapewniony poprzez wymóg utrzymywania części rezerw w papierach dłużnych rządu. Innymi słowy – jak biznes chciał emitować pieniądz i na tym zarabiać, to proszę bardzo, ale warunkiem było wsparcie Waszyngtonu w tym, by ich model finansowania wydatków rządowych się nie wywrócił.

Tu analogie narzucają się same. Nie jest tajemnicą, że Trump chce uczynić amerykański dług publiczny bardziej stabilnym. Nie tyle go zmniejszyć, ile sprawić, by był pod kontrolą. Nic prostszego, niż zwiększyć popyt na papiery rządu, czyniąc je warunkiem koniecznym do emisji stablecoinów. Ot i cała tajemnica mody na tokeny w nowej amerykańskiej administracji. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”