Mijał miesiąc, od kiedy Neapol został wyzwolony spod niemieckiej władzy. Miasto było poznaczone lejami po bombach i gruzami, w powietrzu unosił się smród spalenizny. Część z tego była dziełem nalotów alianckich samolotów z 4 sierpnia i 6 września 1943 r., za resztę odpowiadali niemieccy saperzy, którzy wysadzili wszystko, co mogło mieć znaczenie dla przeciwnika. Ucierpiały przy tym wszelkie instalacje, w tym wodociągowe. Mieszkańcy próbowali odsalać wodę na plażach, wykorzystując do tego skonstruowane przez siebie urządzenia. Ci bardziej zdesperowani do gotowania używali niewydestylowanej wody morskiej.
W takim krajobrazie Norman Lewis, oficer brytyjskiego wywiadu, spotkał się 1 listopada z jednym ze swoich informatorów. Po zebraniu od niego porcji wiadomości o tym, co się dzieje w Neapolu, zdecydował się zabrać go na obiad do restauracji. Włoch był wyraźnie osłabiony z głodu, więc droga zajęła im więcej czasu niż powinna, bowiem mężczyzna raz po raz zatrzymywał się i odpoczywał. Co chwilę ktoś ich nagabywał, oferując usługi prostytutek albo trumnę. Lewis stwierdził, że „do miasta wróciło średniowiecze – z całą jego brzydotą, chorobami i desperackimi szwindlami”.
W końcu dotarli na miejsce. Ludzie siedzieli przy stolikach owinięci płaszczami zrobionymi z kradzionych wojskowych koców. Pomiędzy nimi kręcił się kelner, roznosząc zamówione dania: ryby, cielęcinę po mediolańsku, która była w rzeczywistości koniną, czy makarony. Poniżej blatów biegali neapolitańscy scugnizzi, chłopcy mieszkający na ulicy. Polowali na to, co spadało z talerzy na podłogę. Ale nie oni najbardziej wryli się w pamięć Lewisa, lecz grupa niewidomych dziewczynek, na oko dziewięcio-, może dwunastoletnich. Wykorzystując moment nieuwagi opiekunki z sierocińca, weszły płaczące do środka lokalu, idąc śladem zapachu jedzenia. Nikt z miejscowych nie zwrócił na nie uwagi, ale brytyjskiego oficera ta scena odmieniła. Po wojnie pisał: „Dotąd naiwnie wierzyłem, że można przywyknąć do smutku i cierpienia. Teraz zrozumiałem, że się myliłem, i jak [św.] Paweł przeżyłem nawrócenie, ale na pesymizm. Te dziewczynki, z których każda mogłaby być moją córką, przyszły tu z płaczem i z płaczem wyszły. Wiedziałem, że skazane na wieczną ciemność, głód i zatracenie będą ciągle płakać. One nigdy nie uwolnią się od tej męczarni, a ja od tego wspomnienia”.
Głód narodowy i klasowy
W 1917 r. pochodzący z Hamburga bracia Heinrich i Lorenz Hagenbeckowie przyjechali do Warszawy z objazdowym cyrkiem. Ich ojciec Carl w 1866 r. odziedziczył rodzinną firmę specjalizującą się w handlu zwierzętami. Przez kolejne dekady rozwijał metody tresury i hodowli, aż na początku XX w. założył w Hamburgu istniejący do dzisiaj ogród zoologiczny. Zasłynął pokazami nie tylko lwów czy wielbłądów, lecz również Samoańczyków, Lapończyków, Nubijczyków oraz Inuitów. Hagenbeckowie i ich widowiska byli znani w niemal całej Europie.
Ich pojawienie się nad Wisłą wśród części warszawiaków nie wzbudziło entuzjazmu. Uważali, że po trzech latach wojny, w obliczu trudności, z którymi mierzono się na co dzień, chodzenie do cyrku jest niemoralne. W ulotce, która krążyła po mieście, pisano, że jedzenie dla zwierząt wystarczyłoby dla 4 tys. ludzi, a węgiel niezbędny do ogrzania i oświetlenia stajni zapewniłby ciepło w 300 mieszkaniach. W emocjonalny sposób zwracano uwagę na to, że „głodni wyciągają ręce po ziemniaki, mięsa od lat w ustach nie mieli, ćwierć funta kaszy dano im na tydzień”. Apel o niechodzenie na pokazy miał silne i oczywiste podłoże narodowościowe. „A teraz przyszła taka chwila, że w Polsce, wolnym niby kraju, dziki zwierz, tresowany przez niemca [sic!], ma pierwszeństwo przed wolnym człowiekiem, zabiera jadło głodnym Polakom. Polska musi wykarmić słonie, niedźwiedzie, małpy, wielbłądy, Polska, w której mrą ludzie z głodu, gruźlicy, tyfusu”. Proponowano, by zamiast zostawiać pieniądze u Hagenbecków, chodzić do polskich teatrów. Ci zaś, którzy nie posłuchaliby wezwania, mieli okryć się wstydem.
Problemy z wyżywieniem wykorzystywano również jako element walki klasowej. W czerwcu 1916 r. Komitet Warszawski Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, marksistowskiej partii kierowanej m.in. przez Różę Luksemburg i Feliksa Dzierżyńskiego, wydał odezwę, w której widok głodujących ludzi na ulicach tłumaczył działaniami burżuazji i ustroju kapitalistycznego, które pobudzane przez niemiecki militaryzm wywołały wojnę. Rywalizująca o rząd dusz z SDKPiL Polska Partia Socjalistyczna kilka dni później rozpuściła po Warszawie swój tekst, w którym rozszerzała grono winnych sytuacji. Nie byli to już tylko niemieccy żołdacy, lecz również polsko-żydowscy spekulanci. Efekty ich wspólnych działań miały być oczywiste i widoczne jeszcze wiele lat później. „Cyfry codziennych zgonów w Warszawie, Łodzi, Wilnie i innych środowiskach, powiedzą kiedyś Europie, jak Niemcy tworzyły «sprzymierzone państwo polskie», jak zawierały z nami «sojusz braterski». To, co się u nas i na Litwie dzieje, urąga najpotworniejszym wyobrażeniom” – pisali autorzy PPS-owskiej odezwy. Mieli rację. Efekty działalności zaborców były widoczne jeszcze długo w II Rzeczypospolitej.
Co dadzą bolszewicy?
Z głodem mierzyła się wówczas cała Europa. Na zachodzie kontynentu pozostawił ślady w pamięci mieszkańców Belgii czy Francji, a w Niemczech przyczynił się do załamania rządów oraz przegranej w I wojnie światowej. Na carską Rosję zaś sprowadził rewolucję.
W 1923 r. w Warszawie ukazała się książka „Bolszewizm, głód, śmierć!!!”, napisana przez Alfreda Rosenberga, jednego z twórców ideologii nazistowskiej w Niemczech. Zauważał w niej m.in., że kiedy bolszewicy przejmowali w Rosji władzę, ludzie oczekiwali, że poprawi się zaopatrzenie. Tymczasem „nic się z tego nie stało, gdy wyrwano władzę z rąk cara i dostała się w ręce marksowskich demokratów. I nic się nie stało i później, gdy bolszewicy objęli władzę, przeciwnie, coraz większe obszary nawiedzał głód. Dzisiaj Rosja, niedawno największe rolnicze państwo świata, ma cały lud głodujący i zrozpaczony”.
W ulotce z czasu wojny polsko-bolszewickiej „Co Polsce dadzą bolszewicy, jeśli przyjdą?!” na pierwszym miejscu wymieniano głód: „bo nam splądrują wsie i miasta, spalą, zabiorą, co zabrać można”. Straszono, że zagarną zboże, bydło i sól, której miało u nich nie być. W zamian, ostrzegano, zostawią jedynie gołą ziemię i obgryzione kości, z których najpierw zjedzą całe mięso.
Dekadę później proroctwo spełniło się w samej Rosji, a zwłaszcza na ziemiach ukraińskich. Wielki głód, który opanował je w latach 1932–1933, był rezultatem stalinowskiego planu pięcioletniego, ale również elementem walki o władzę. Dla Józefa Stalina była to okazja do wzmocnienia pozycji, pokazania, że jego decyzjom nikt nie może się sprzeciwić – nawet jeśli koszty jego pomysłów są przerażające. W samej sowieckiej Ukrainie zginęło około 3,3 mln ludzi. Do tego 1 mln w Rosji i 1,3 mln w sowieckim Kazachstanie.
Za tymi liczbami stały konkretne, ludzkie dramaty. Miasta i wsie zamieniły się w umieralnie. Rodzice patrzyli na umierające dzieci, dzieci na rodziców. Niepogrzebane ciała zalegały na ulicach, placach, drogach i polach. Krajobraz wypełniały tablice zakazujące kopania grobów w miejscach publicznych. Za ukrywanie jedzenia groziła kara śmierci. Dochodziło do aktów kanibalizmu. „Ukraina zamilkła”, pisze w „Skrwawionych ziemiach” Timothy Snyder, historyk. Nie tylko zamilkła, lecz także zmieniła znacząco swój skład narodowościowy. Bo choć głód osłabia, sam ma wielką siłę.
Trauma pokoleń
Eksperyment przeprowadzony przez Józefa Stalina w latach 30. na własnych obywatelach stał się wylęgarnią pomysłów na kolejne kilkanaście lat. Obficie czerpał z niej inspiracje Adolf Hitler.
Głód okazał się sposobem na wymordowanie milionów. Wyniszczano więc ludzi w gettach, obozach koncentracyjnych i jenieckich. Od czerwca 1941 r. do końca wojny Niemcy brakiem pożywienia, leczenia oraz trzymaniem w złych warunkach zabili 2,6 mln jeńców sowieckich.
Głód stanowił potężną broń również podczas oblężeń. To on zmusił dowództwo obrony Warszawy do kapitulacji we wrześniu 1939 r., to on stał za setkami tysięcy zgonów w wielu miastach na Wschodzie, z Leningradem na czele.
Również Sowieci nie przestali wykorzystywać głodu jako sposobu na niemal bezkosztowe pozbywanie się wroga. Dodatkowo potencjalną ofiarę wcześniej można było wykorzystać do pracy. Taki los spotkał kilkaset tysięcy polskich obywateli deportowanych na Wschód w latach 1940–1941. Egzekucje wymagały bardziej zaawansowanej organizacji, zmobilizowania większej liczby ludzi, użycia broni i amunicji, które były potrzebne na froncie.
Ewa Jackowska, autorka pracy „Psychiczne następstwa deportacji w głąb ZSRR w czasie drugiej wojny światowej” jasno stwierdza, że brak pożywienia był dla tych ludzi źródłem największego stresu. Ci, którzy przeżyli, w trakcie prowadzonych kilka dekad później badań, dochodząc do opowieści o głodzie, doświadczali silnych reakcji: płakali, trzęśli się, mieli trudności z budowaniem zdań. Ich powód był oczywisty – wszyscy doświadczyli śmierci bliskich z powodu niedożywienia albo sami stanęli w jej obliczu. Wszyscy mieli za sobą okresy głodu, który „oprócz cierpienia fizycznego generował lęk przed śmiercią, poczucie bezradności, poczucie poniżenia i inne bolesne odczucia” – pisze Jackowska.
„Głód był wciąż (…) Brat zmarł z głodu. (…) Siostra spuchła i zmarła” – wspominała pewna kobieta. Inna mówiła, że „zboża nie wystarczało do nowych zbiorów (…). Na wiosnę głodowaliśmy, żywiąc się lebiodą, pokrzywą, liśćmi buraczanymi. Często nawet i tego nie było”. Obok najbardziej oczywistych fizycznych objawów, takich jak spadek masy ciała, ogólne osłabienie i postępujące uszkadzanie organów wewnętrznych, głód wywołuje również wiele psychicznych następstw – wśród nich omamy, apatię, drażliwość, smutek, obniżenie empatii. Wpływało to na zmniejszenie szans na przeżycie. Współpraca, wspieranie się były dla wielu jedyną nadzieją. Szczególnie dla najmłodszych.
„Żeby przeżyć, moja mama robiła chleb, który składał się z tłuczonych skórek po ziemniakach, mąki i chyba kwasu chlebowego. Czasami, żeby zużyć jak najmniej mąki, dodawała miąższ z kartofla. Niestety ten chleb był dla mnie nie do przełknięcia. Źle rozbita skórka od kartofla przyklejała mi się do podniebienia, co powodowało torsje. Do dziś dnia nie jadam żadnych warzyw i owoców ze skórką. Wszystko obieram, żeby nawet najmniejsza skórka nie przykleiła się do podniebienia” – opowiadała pewna kobieta.
Ludzie doświadczający długotrwałego niedożywienia zapadają na wiele poważnych chorób. Tak stało się w Holandii, gdzie przełom lat 1944–1945 zapamiętano jako „zimę głodu”. Wywołana została z jednej strony warunkami atmosferycznymi, z drugiej planowym działaniem Niemców, mszczących się m.in. za pomoc, którą Holendrzy okazywali wojskom alianckim podczas niedawnej operacji „Market-Garden”. Jan Peters, wówczas młody student, pisał, że „nie jest zaskoczeniem, że w takich warunkach i przy czarnorynkowych cenach ludzie umierają z głodu dziesiątkami, zwłaszcza starcy i małe dzieci. (…) Często widywałem na ulicy ludzi powoli osuwających się na chodnik, także w kolejkach ustawiających się przed Centralną Kuchnią. Na ulicach jest wielu żebraków, większość potwornym głosem śpiewa piosenki. Ludzie chodzą po domach, żebrząc o kromkę chleba albo jeden ziemniak”. W ciągu kilku miesięcy zmarło około 22 tys. osób.
Ale i ci, którzy przeżyli, doznali poważnego uszczerbku na zdrowiu. Prowadzone później badania wykazały, że urodzone w następnych miesiącach dzieci w wieku dorosłym częściej niż ich starsze rodzeństwo chorowały na choroby wieńcowe, płuc, nerek, cukrzycę typu drugiego, miały podwyższony cholesterol oraz pogorszoną krzepliwość krwi. U kobiet wzrastało ryzyko otyłości oraz raka piersi. Bo wojna, jak w „Ogniem i mieczem” Henryka Sienkiewicza mówił Jurko Bohun, ludzi nie żywi, jeno morzy.
Moralność głodu
Dziesięć dni przed wizytą w restauracji i spotkaniem z niewidomymi dziewczynkami Norman Lewis pojechał do Aversy, wtedy wioski, a teraz niewielkiego miasta położonego niedaleko na północ od Neapolu. Otrzymał zgłoszenie, że wieśniacy zostali zaatakowani przez grupę dezerterów. Na miejscu spotkał m.in. młodą dziewczynę. Od razu zwróciła jego uwagę. Zgadywał, że musiała być wyjątkowo piękna, teraz jednak jej twarz była opuchnięta. „Zauważyłem, że jest to częsty objaw skrajnego niedożywienia” – pisał. Porozmawiał z miejscowymi, uspokoił ich, że za doznane krzywdy otrzymają od wojska rekompensatę, i odjechał.
Niedługo później do jego biura w pałacu położonym nad samym morzem, przy piazza Vittoria zamykającym promenadę Riviera di Chiaia, przyszła ta sama dziewczyna. Speszona dała mu list od ojca. Wynikało z niego, że mężczyzna zauważył spojrzenia Brytyjczyka kierowane w stronę jego córki. Był przekonany, że spodobała mu się. Miał propozycję. Ponieważ dziewczyna nie miała matki i od wielu dni nic nie jadła, był gotów pozwolić jej zostać u niego na dłużej, jeśli zapewni jej jeden solidny posiłek dziennie. „Jestem przekonany, że w międzyczasie doszlibyśmy do obopólnie zadowalającego porozumienia” – kończył Włoch. Finału sprawy nie znamy. Lewis do sprawy listu więcej bowiem nie wrócił.
Małżeństwa za jedzenie, czy ogólnie utrzymanie, nie były niczym niespotykanym u schyłku wojny i po jej zakończeniu. Nie tylko we Włoszech, ale też np. w Niemczech. Alfred Hayes, amerykański poeta, pisarz, scenarzysta, który podczas wojny służył w jednostce, która trafiła m.in. do Rzymu, wykorzystał ten motyw jako podstawę swojej najbardziej znanej powieści, „Dziewczyna z Via Flaminia”. Jedna z jej bohaterek mówi wprost: „Wygrał wojnę, więc będzie mnie karmił, taki jest warunek, a jak mnie nakarmi, pójdziemy do łóżka, bo to też jest punkt umowy”.
Głód zmienia myślenie o moralności, jaką posługujemy się w czasach pokoju. Dobre staje się to, co pozwala przeżyć. Jednak tak jak ze zmianami w organizmie, tak i z moralnością – im dłużej trwa niedostatek, tym trudniej wrócić do tego, co było wcześniej. A nowe zawsze będzie niepewne. Dzisiaj, kiedy – jak pisał Miron Białoszewski – historia znowu narasta, powinniśmy o tym pamiętać. ©Ⓟ