Tylko dwie kwestie nie ulegają wątpliwości. Po pierwsze: z punktu widzenia naszych interesów dobrze się stało, że Nord Stream nie działa. I oby tak pozostało. Po drugie: uszkodzenie gazociągu we wrześniu 2022 r. było skutkiem celowej akcji służby wywiadowczej. Pozostałe aspekty wciąż stoją pod znakiem zapytania – niemieckie śledztwo nie wyjaśniło dotąd zbyt wiele. Federalny Trybunał Sprawiedliwości w Karlsruhe wydał europejski nakaz aresztowania (ENA) szóstki Ukraińców, którzy zdaniem prokuratury odpowiadają za atak. W sierpniu włoska policja zatrzymała Serhija K., który przebywał z rodziną na wakacjach w Rimini. Sądy dwóch instancji szybko zdecydowały o przekazaniu podejrzanego Niemcom, ale adwokat zapowiedział zaskarżenie tego postanowienia, dowodząc, że jego klient nie może liczyć na sprawiedliwy proces w Republice Federalnej. Natomiast Sąd Okręgowy w Warszawie przychylił się do wniosku o areszt mieszkającego w Pruszkowie Wołodymyra Ż. Służby polskie i niemieckie wspólnie przeszukały też jego mieszkanie. Czy znaleziono tam dowody na udział w wysadzeniu gazociągu? Można wątpić. Pełnomocnik Ukraińca zapowiada batalię o jego uwolnienie. Sekunduje mu spore grono Polaków, którzy uważają, że Wołodymyrowi Ż. – o ile faktycznie brał udział w uszkodzeniu Nord Streamu – należy się medal, a nie 15 lat za kratami. Z etycznego punktu widzenia to bezdyskusyjne. W realiach gry polityczno-wywiadowczej – rzecz może się okazać bardziej skomplikowana.

Korzyść dla Ukrainy?

Sędziwy Seymour Hersh miał swoje pięć minut, gdy obwieścił, że to służby specjalne i siły zbrojne USA wespół z sojusznikami (głównie Norwegami) doprowadziły do przerwania dostaw rosyjskiego gazu do Europy, aby przejąć ten rynek dla siebie. Hersh, niegdyś cieszący się sławą dziennikarz śledczy, przez całą karierę zajmował się tropieniem zbrodni „imperialistów” z Waszyngtonu – niekiedy realnych, czasem całkiem wyimaginowanych, ale zawsze użytecznych propagandowo dla Moskwy. Tym razem przedstawił scenariusz mieszający informacje oczywiste (Amerykanie i Norwegowie mają sprzęt i specjalistów od operacji podmorskich) ze spekulacjami, na które nie miał żadnych dowodów. Eksperci zwracali uwagę, że operacji angażującej instytucje co najmniej dwóch państw i tysiące ludzi nie dałoby się w obecnych realiach utrzymać w tajemnicy. Dlatego nikt nie potraktował wersji Hersha poważnie – poza kremlowską propagandą. Choć i ona w końcu przerzuciła się na inne narracje.

Druga hipoteza – nawet atrakcyjniejsza dla Rosjan – wskazywała na Kijów jako inicjatora akcji w myśl zasady is fecit, cui prodest. Na dodatek ukraińskie służby są znane ze skłonności do ryzykownej i brutalnej gry. Brakowało jednak dowodów, a Kijów konsekwentnie zaprzecza temu, by stał za atakiem. W między czasie pojawiły się informacje, że wprawdzie Ukraińcy planowali wcześniej taką akcję, ale gdy dowiedziały się o tym zachodnie wywiady, politycy (z amerykańskimi na czele) wydali im stanowczy zakaz.

Wydaje się mało prawdopodobne, by Ukraińcy zaryzykowali tak grubą i ostentacyjną niesubordynację wobec swoich kluczowych sponsorów. Mieli zbyt wiele do stracenia. Zwłaszcza że we wrześniu 2022 r. Nord Stream nie był z ich punktu widzenia fundamentalnym zagrożeniem. Gaz już nie płynął do Niemiec, a pieniądze do Moskwy.

Pojawiła się też hipoteza, że to sami Rosjanie uszkodzili Nord Stream. W pierwszej chwili może to brzmieć absurdalnie – przecież te rury stanowiły kluczowy element projektu, z którego Moskwa miała czerpać gigantyczne korzyści, przede wszystkim strategiczne. Zamysł był taki, że inwestycja pogorszy pozycję przetargową Polski i Ukrainy, zabierając im przesył gazu do zachodnich odbiorców, lecz także trwale uzależni od Rosji Niemcy poprzez zapewnienie im taniego surowca (i możliwości kontrolowania dostaw do krajów trzecich). W dodatku Moskwa ułatwiała sobie rozbudowę agentury wpływu – mieszane spółki energetyczne zawsze były dogodnym pośrednikiem w finansowaniu polityków, mediów, samorządowców, ekspertów i organizacji pozarządowych.

Rosyjski trop

Co prawda budowę Nord Stream 2 zakończono, a nawet przeprowadzono próby ciśnieniowe i napełniono rury gazem, ale nie zdążono uruchomić przesyłu. Pod presją międzynarodową i wewnętrzną niemiecki rząd zwlekał z wydaniem ostatecznych pozwoleń, a gdy Rosja dopuściła się napaści zbrojnej na Ukrainę, skorzystanie z tej instalacji stało się tym bardziej politycznie niezręczne. Rosjanie w pewnym momencie wyłączyli więc Nord Stream 1, tłumacząc to awarią techniczną. Tak naprawdę liczyli na to, że odwiodą Niemcy i innych klientów Gazpromu w Europie od nadmiernego angażowania się w pomoc Ukrainie.

W tym kontekście wersja o rosyjskim autosabotażu zyskuje ręce i nogi. Zwłaszcza że zniszczenia były poważne, ale możliwe do naprawy. Za to do zachodnich Europejczyków poszedł mocny sygnał polityczny: to koniec szans na tani gaz z Rosji. Gdyby przy okazji udało się dorobić Ukraińcom gębę „terrorystów” szkodzących interesom swoich dobroczyńców i w ten sposób osłabić w krajach UE poparcie dla ich walki, Kreml miałby dezinformacyjne złoto. Jeśli w Moskwie uznano wówczas, że zainwestowane w budowę miliony prawdopodobnie i tak przepadły, to próba odzyskania ich części – w formie odszkodowań – mogła być kusząca. Co więcej, wskutek eksplozji sami Rosjanie uniknęli płacenia rekompensat za wstrzymanie dostaw przez Nord Stream 1, bo Gazprom naruszył wtedy umowy z zachodnimi odbiorcami. Jedna z poszkodowanych firm już kierowała sprawę do sądu.

Uważam więc, że wersja, według której za uszkodzeniem rur stali Rosjanie, jest co najmniej tak samo prawdopodobna, jak ta z Ukraińcami w roli głównej. Do przeprowadzenia takiej akcji potrzebne są możliwości techniczne (wykwalifikowani specjaliści, sprzęt, odpowiednie materiały wybuchowe). Pewne jest, że Rosjanie nimi dysponują, Ukraińcy – niekoniecznie. Ci drudzy raczej musieliby skorzystać z zasobów będących w gestii podmiotów komercyjnych lub transnarodowych organizacji przestępczych, a przecież newralgiczne sektory są czu jnie monitorowane przez wywiady wielu państw. Szanse na zachowanie pełnej dyskrecji byłyby małe.

Co tu nie gra

Sprawy dodatkowo komplikuje sposób przeprowadzenia ataku – ponad 80 m pod powierzchnią otwartego morza. Niemieccy śledczy przyjęli, że ładunki podłożyli nurkowie schodzący z jachtu „Andromeda”. Jednak niektórzy specjaliści podważają ten scenariusz, przekonując, że zejście na taką głębokość wymaga zastosowania dzwonu nurkowego (mały jacht nie nadawałby się do jego przenoszenia) albo wielogodzinnego oczekiwania na wynurzenie się nurka, żeby nie zabiła go różnica ciśnień. Ten drugi wariant rodził ryzyko, że jednostka prowadząca operację zostałaby zauważona przez przypadkowych świadków. Tym bardziej że ładunki rozmieszczono w kilku odległych od siebie miejscach.

Opinie te potwierdza eksperyment, który w ramach dziennikarskiego śledztwa przeprowadziły niemiecka telewizja ARD i kanadyjska stacja CBC News. Redakcje wynajęły ten sam jacht Andromeda i ekipę profesjonalnych nurków. Próba zejścia w rejon uszkodzeń rurociągu zakończyła się całkowitym fiaskiem. Dopiero wynajęcie innej, specjalistycznie wyposażonej jednostki pozwoliło przeprowadzić symulację ze względnym powodzeniem. – Wykorzystałbym Andromedę na wakacje, ale nie na taką misję sabotażową – komentował jeden z uczestników akcji. To oczywiście nie oznacza, że operacja z Andromedą była niemożliwa, ale użycie akurat tej jednostki byłoby obarczone ogromnym ryzykiem nawet przy wyjątkowo wysokich kwalifikacjach ekipy.

Dużo bardziej prawdopodobny wydaje się inny wariant – grupa turystów pływała Andromedą po Bałtyku, a nawet nurkowała, ale ładunki wybuchowe na rurach Nord Streamu podłożył wcześniej ktoś inny. Zapewne wykorzystano przy tym załogowy lub bezzałogowy aparat podwodny, a eksplozję spowodowano zdalnie. Zresztą mniej więcej pięć dni przed wybuchem zanotowano w krytycznym obszarze wzmożoną aktywność rosyjskiej marynarki wojennej, w tym okrętu podwodnego.

Rejs jachtem faktycznie mógł być tylko niewinną wycieczką. Lub ewentualnie zasłoną dymną, maskującą prawdziwy przebieg akcji oraz zapewniającą anonimowość sprawcom. Na obecnym etapie nic nie wskazuje, by niemieccy prokuratorzy brali taki scenariusz pod uwagę – raczej koncentrują się na ściganiu ludzi, którzy pływali Andromedą podczas feralnego rejsu. Niektórzy z nich (w tym Serhij K.) twierdzą, że przebywali w tym czasie gdzie indziej.

Siedźcie cicho

Za wynajęcie Andromedy zapłaciła zarejestrowana w Warszawie spółka Feeria Lwowa. Firma, niespecjalnie aktywna biznesowo, wygląda na typową działalność przykrywkową. Jej oficjalna prezeska Natalia A. miała w przeszłości powiązania z Ukrainą, ale jeszcze więcej łączyło ją z Rosją. Jak ustalił w swoim śledztwie portal frontstory.pl, rzeczywistym właścicielem spółki i jej szefem był Ukrainiec Rustem A., który ma firmę także na Cyprze. Kilka lat temu mężczyzna był w swoim kraju ścigany za pranie pieniędzy. Podobno o pośrednictwo w wynajęciu jachtu miał go poprosić jeden ze stałych klientów. Mógł to być gen. Kyryło Budanow z ukraińskiego wywiadu, ale nie musiał.

W tym kontekście niespecjalnie dziwi, że były agent niemieckiej Federalnej Służby Wywiadowczej (BND) Gerhard Conrad w rozmowie z dziennikarkami frontstory.pl stwierdził, że oficjalna historia rejsu Andromedy jest „zbyt piękna, by mogła być prawdziwa”.

Latem 2023 r. polskie służby dokonały przeszukania w siedzibie Feerii Lwowa. Nasze władze utrzymywały wtedy, że jacht nie miał nic wspólnego z zamachem. Gdy rok później Niemcy po raz pierwszy zwrócili się do nas o wydanie podejrzanego (kwestię tę miał poruszyć kanclerz Olaf Scholz w bezpośredniej rozmowie z premierem Donaldem Tuskiem) strona polska miała długo nie reagować, aż wreszcie „z żalem” poinformowała, że poszukiwany mężczyzna wyjechał do Ukrainy. W niemieckich mediach pojawiły się sugestie, że został zawczasu ostrzeżony i że Polska gra nie fair.

Szczególnie aktywny w sączeniu insynuacji pod adresem naszego kraju był August Hanning, szef niemieckiego wywiadu za rządów kanclerza Gerharda Schroedera. Polityka, który zainicjował projekt Nord Stream, a po odejściu z urzędu w nagrodę został szefem rady dyrektorów Rosnieftu. Dziś Schroeder lobbuje na rzecz rosyjskich interesów w Niemczech. Hanning pracował w berlińskim MSW również za czasów Angeli Merkel, odpowiadając za bezpieczeństwo wewnętrzne. Robił, co mógł, by nie zauważyć, jak w jego kraju rozrasta się sieć rosyjskich wpływów. Potem zasiadł w radzie nadzorczej łotewskiego banku PNB, wykorzystywanego m.in. do obchodzenia sankcji nałożonych na Koreę Północną.

Chyba było to wtedy zbyt grubymi nićmi szyte, by rząd w Warszawie mógł sobie pozwolić na uleganie presji. Po tym, jak Hennig zasugerował, że atak na Nord Stream był efektem spisku prezydentów Andrzeja Dudy i Wołodymyra Zełenskiego, premier Tusk oświadczył na platformie X: „Jedyne, co powinniście dzisiaj zrobić, to przeprosić i siedzieć cicho”.

Wątpię, więc jestem

Teraz coś się zmieniło – za drugim razem nikt Wołodymyra Ż. nie ostrzegł. – Problemem nie jest to, że gazociąg został wysadzony, ale że został zbudowany przeciw żywotnym interesom Europy – oświadczył we wtorek Donald Tusk, podkreślając, że „stanowisko polskiego rządu jest w tej sprawie niezmienne”. – W interesie Polski i w interesie poczucia przyzwoitości nie jest wydawanie tego człowieka w ręce obcego państwa – dodał premier. Jednocześnie zastrzegł, że „w tej kwestii wypowie się sąd”.

Albo Berlin znalazł narzędzia do dyscyplinowania partnerów w Warszawie, albo w obiegu wewnętrznym pojawiły się nowe okoliczności sprawy, które spowodowały, że osłabła determinacja, by chronić uczestnika rejsu. Jeśli prawdą jest to pierwsze, to fatalnie. Warto dalej protestować i domagać się, by prokuratura wniosła do sądu o uchylenie aresztu, a premier oficjalnie poinformował kanclerza, dlaczego podejmujemy takie kroki. Jeśli prawdą jest to drugie, to wskazana jest ostrożność.

W obu wypadkach z chronienia Wołodymyra Ż. musiałyby zrezygnować zarówno Warszawa, jak i Kijów. To skądinąd nieco dziwne: ukraińskie służby mają wystarczające zasoby i umiejętności, by zapewnić bezpieczeństwo ludziom, którzy wykonują dla nich cenną pracę. Jeśli dopuściły do zatrzymania Serhija K. i Wołodymyra Ż. – zamiast pomóc im zniknąć z niemieckiego radaru – może to oznaczać, że mężczyźni przestali być cenni (czyli sprzedano ich Niemcom w zamian za określone dobra). Albo nigdy cenni nie byli – dali się wykorzystać w operacji pod fałszywą flagą, mającej skompromitować Ukrainę i zakłócić jej relacje z sojusznikami.

Berlin wciąż sprawia wrażenie, jakby zależało mu nie tyle na rzetelnym wyjaśnieniu sprawy, ile na znalezieniu ofiary, którą można przykładnie ukarać na oczach opinii publicznej. Niemieccy politycy zastrzegają, że nie ma to wpływu na dalsze poparcie dla Ukrainy w wojnie z Rosją. Ale przyzwolenie na bezkarne wysadzenie inwestycji o charakterze strategicznym z ich perspektywy byłoby kontrowersyjne, by nie rzec: podejrzane.

W tej sytuacji polski rząd nie powinien zrzucać odpowiedzialności na sąd i europejskie procedury, lecz aktywnie działać na rzecz wyjaśnienia afery. Najlepiej w szczerym dialogu z Ukrainą i Niemcami(testując przy tym rzeczywiste intencje Friedricha Merza), z Danią i Szwecją, które prowadziły swoje śledztwa, a także z USA, które posiadają sporą wiedzę wywiadowczą i mają ważne interesy w regionie. Na podstawie pozyskanej wiedzy należy uczciwie wyjaśnić naszej opinii publicznej dalsze działania w sprawie Wołodymyra Ż. A przy okazji również niemieckiej.

Po drodze warto zagrać na czas. Wszak sprawa nie dotyczy wyłącznie Ukrainy, lecz także naszego kraju. ENA nie jest instrumentem, który wymaga automatycznego wykonania. Istnieją precedensy, w których państwa unijne – w tym Niemcy – odmawiały przekazania osób ściganych na tej podstawie. Ani Unia Europejska, ani bilateralna współpraca państw się od tego nie zawaliły (choć argumenty stojące za decyzjami odmownymi bywały – delikatnie mówiąc – różnej jakości).

Alternatywą jest gol samobójczy, czyli narażenie się na zarzut wasalizmu wobec Berlina, a w wersji radykalnej – wobec Moskwy. Można jeszcze próbować temu zapobiec. Tłumaczenie „to nie my, to sędziowie” nie wystarczy. ©Ⓟ