Nie jest to wprawdzie pierwszy przypadek w historii Polski, w którym nowa legislacja nie rozwiązała starych problemów, za to stworzyła nowe, jednak to, co stało się z niechcianymi ubraniami w tym roku, jest doprawdy spektakularne.
Od 1 stycznia 2025 r. nie możemy już wyrzucać niechcianych ubrań do przydomowego kontenera na śmieci. To, co zagwarantowały nam nowe przepisy, to możliwość oddania ich do PSZOK. Ich przyjęcie to obowiązek gminy, który na tym właściwie się kończy. Oczywiście, nie trzeba prowadzić metodycznych badań ani złożonych symulacji, żeby przewidzieć skutek takiego rozwiązania. Skoro za ciuchy wyrzucone do kosza grozi kara, a za wrzucenie ich do kontenera PCK nie, to właśnie tam trafi wszystko, co kiedyś było ubraniem. Zwłaszcza że PCK takich kontenerów miało prawie 30 tys. w całej Polsce, bo to jedna ze starszych form działalności tej zacnej organizacji. Po odliczeniu wszystkich kosztów dawało jej to ok. 5 mln zł rocznie na działalność dobroczynną, nie mówiąc już o tym, że ubrania z kontenerów, które nadawały się do użytku, trafiały tam, gdzie były potrzebne. Czyli do ośrodków pomocowych lub osób potrzebujących wskazanych przez gminy. Reszta była sprzedawana na kilogramy do second handów i tam znajdowała nowych właścicieli, a to, co nie nadawało się do użytku, podlegało utylizacji, której koszt brał na siebie operator. Działało to do stycznia. Po zmianie przepisów ilość odpadów nienadających się do niczego – tekstylnych, ale także budowlanych (!) wzrosła o 40 proc., a koszty utylizacji przestały uzasadniać całą działalność. Efekt: do końca roku kontenery PCK mają zniknąć z Polski.
Polska silnym rynkiem second handów
Ta historia nie jest oczywiście jedyną, ponieważ wiele mniejszych organizacji również zbierało w podobny sposób pieniądze na swoją działalność, co zresztą ułatwia fakt, że Polska jest jednym z najbardziej prężnych rynków second hand (jak na ironię, zapowiedź kontroli skarbowych i wprowadzenie limitów sprzedaży używanych ubrań na platformach online może i pomogła skarbówce, ale z pewnością nie ponownemu wykorzystaniu nadających się do użytku ubrań).
Mniejsze organizacje także zmieniają komunikację na temat zbiórek ubrań albo wprost się z nich wycofują. Kogo za to winić? Z pewnością nie trzeci sektor, który po prostu nie jest w stanie wziąć na siebie ciężaru segregacji tego, co do nich trafia, ani tym bardziej utylizacji rzeczy, których miejsce jest na gminnym PSZOK. Ani też mieszkańców, którzy na sygnał o segregacji tekstyliów wzięli się za czyszczenie szaf. Ani nawet gmin, które w zasadzie realizują obowiązek, jaki został im narzucony, bo przecież przyjmują ubrania w PSZOK-ach, jeśli ktoś już się tam z nimi pofatyguje. Od stycznia gminy także widzą skokowy wzrost segregowanych tekstyliów, których – według Izby Branży Komunalnej – przyjmują nawet trzy-cztery razy więcej niż wcześniej. Ba, starają się też łatać punktowo to, czego nie zrobiło ministerstwo środowiska: wprowadzają dodatkowe worki na odpady, organizują mobilne zbiórki ubrań, prowadzą warsztaty upcyklingowe i edukację. Wszystko to są rozwiązania punktowe, które w skali kraju niewiele zmieniają. PSZOK-ów jest w Polsce trochę ponad 2 tys., co oznacza, że jeden przypada na kilkanaście tysięcy mieszkańców, a to tylko fragment obrazka, bo są województwa, gdzie takich punktów jest tyle co kot napłakał. Ministerstwo środowiska jesienią opracowało przepisy, które mają nieco ułatwić dostęp do PSZOK-ów. Po niemal roku od momentu, kiedy problem stał się bardziej niż widoczny. Jak z tym widokiem radzi sobie resort? Ano zaleca gminom wymyślanie własnych rozwiązań, a mieszkańcom szukanie sklepów, które przyjmą z powrotem niechciane ubrania (spojler: to graniczy z cudem), lub… oddawanie ubrań organizacjom albo wysyłanie ich paczkomatami w ramach EKOzwrotu (usługa InPostu). To bardzo śmiały outsourcing problemu, którego jednak nie da się rozwiązać na końcu strumienia tekstyliów, tylko u jego źródła. I edukacja mieszkańców tutaj nie wystarczy.
Ile człowiekowi potrzeba ubrań do życia – 85? 150 czy 300?
Przed wojną przeciętna kobieta w Europie miała podobno w swojej szafie trochę ponad 30 ubrań. W kraju, gdzie są cztery pory roku i dobrze rozwinięta gospodarka, wystarczyć jej powinno 85 sztuk. Przeciętnie ma ich od 150 do 300, a mężczyzna od 80 do 100. Pomijając różne wątpliwości dotyczące źródła danych oraz metodologii takich wyliczeń, można przedstawić też inne liczby. Według Europejskiej Agencji Środowiska w ciągu dwóch dekad produkcja tekstyliów podwoiła się. W 2020 r. wynosiła 109 mln ton, a do 2030 r. ma osiągnąć 145 mln ton.
W Europie kupujemy co roku aż 26 kg ubrań, a wyrzucamy 11 kg. To nie jest oczywiście wina ministerstwa. Jednak żaden element gospodarowania odpadami – i tutaj cały na biało jakoś nie pojawił się do tej pory resort – nie jest nastawiony na premiowanie wytwarzania mniejszej ilości śmieci.
Płacimy za nie sporo, a cały system skupia się na tym, by były coraz lepiej poukładane na dokładniej posegregowane kupki, sprawniej przewożone z miejsca w miejsce i lepiej zaraportowane do Komisji Europejskiej. Jednakże śmieci, w tym tekstylnych, od tego nie ubywa. Winy za taki stan rzeczy nie ponoszą mieszkańcy, tylko model biznesowy firm odzieżowych. Trzeba produkować dużo i sprzedawać tanio bez szczególnej troski o to, co dalej, bo ta okazałaby się kosztowna, dokładnie w taki sam sposób jak w wypadku PCK. Dopóki nie będziemy mieli rozszerzonej odpowiedzialności producentów (ROP), która byłaby systemem efektywnym i szczelnym, dopóty będziemy musieli udawać, że problemem śmieci się zajmujemy. We wrześniu przyjęta została dyrektywa, która realizację takich przepisów narzuca nam do połowy 2027 r. W tym czasie wyślemy dużo paczek z ciuchami, uśmiercimy jeszcze kilka organizacji i pewnie podniesiemy opłaty za śmieci. A ludziom do reszty zohydzimy jakąkolwiek refleksję nad ich własnym konsumpcjonizmem. Do tego stopnia, że w dyskusję o ROP nawet się nie włączą, w przeciwieństwie do biznesu fast fashion.