Na liczniku naszego opóźnienia w implementacji unijnych przepisów regulujących zasady korzystania z treści na platformach internetowych widnieje już 969 dni.

Chodzi o dyrektywę 2019/790 w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym (dyrektywę DSM). Polska jest jedynym krajem Unii Europejskiej, który jeszcze nie wprowadził jej do prawa krajowego. Jedynym krajem, gdzie twórcy i wydawcy nie otrzymali instrumentów prawnych do egzekwowania od platform cyfrowych wynagrodzenia za swoją pracę – i pozostają petentami big techów. Może z uczty Google’a czy Netfliksa zostaną dla nich jakieś okruchy. A może nie.

Jednym z głównych celów przyjętej w 2019 r. dyrektywy było zmuszenie platform internetowych do dzielenia się zyskami z dystrybucji treści z ich twórcami. Jak podkreślała Bruksela, coraz więcej użytkowników internetu korzysta z dostępu online do muzyki lub treści audiowizualnych – natomiast przepisy prawa autorskiego za zmianami technologicznymi nie nadążały. Nowe przepisy zwiększają siłę przetargową twórców i wydawców w relacjach z potężnymi platformami internetowymi – dzięki czemu mogą skuteczne negocjować zapłatę za swoją pracę.

To znaczy mogą tam, gdzie DSM implementowano. Aby dyrektywa była skuteczna, należy w prawie krajowym zagwarantować filmowcom tantiemy za eksploatację utworów audiowizualnych w serwisach wideo na żądanie (VOD). Inaczej wynagrodzenie będzie zależało od dobrej woli big techów.

Podobnie jest w przypadku wydawców prasowych. Na podstawie obecnych przepisów egzekwowanie przez nich praw do swoich publikacji prasowych wykorzystywanych przez Google’a, Facebooka i inne platformy internetowe jest skomplikowane i nieefektywne. Dopiero implementacja rozwiązań z dyrektywy DSM zapewni im ochronę przed nieuprawnioną eksploatacją publikacji w internecie bez wynagrodzenia. Ochroni też prawa dziennikarzy.

Jak to możliwe, że Zjednoczona Prawica – która biła ponaddźwiękowe rekordy w przyjmowaniu ustaw, gdy jej na tym zależało – nie zdołała znowelizować krajowego prawa autorskiego?

Bo ponad cztery lata od przyjęcia dyrektywy w UE tak szybko zleciały? Bo PiS nie lubił niezależnych wydawców i chodzących swoimi drogami twórców? Bo premier Mateusz Morawiecki spotkał się z szefem Netfliksa Reedem Hastingsem? Bo wicepremier i minister kultury Piotr Gliński był zbyt zajęty swoimi muzeami?

Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że wymęczony w czerwcu 2022 r. – rok po deadline! – projekt implementacji nigdy nie został nawet zatwierdzony przez Radę Ministrów. W rezultacie miliony złotych, które przez ostatnie lata mogły trafiać do polskich twórców i wydawców, pozostały w kieszeniach globalnych koncernów.

Ale to nie wszystko. Komisja Europejska domaga się od Polski zapłaty za opóźnienia we wdrożeniu dyrektywy ryczałtu wynoszącego 13,7 tys. euro dziennie (ale nie mniej niż 3,84 mln euro) oraz kary 82,2 tys. euro za każdy dzień opóźnienia implementacji, liczony od dnia ogłoszenia wyroku.

Gdy prawie rok temu KE kierowała sprawę dyrektywy do Trybunału Sprawiedliwości, dotyczyło to sześciu państw. Od tego czasu Bułgaria, Dania, Finlandia, Łotwa i Portugalia nadrobiły zaległości. W ogonie zostaliśmy tylko my.

I teraz proszę zgadnąć, kto za to zapłaci: osoby odpowiedzialne za opóźnienie czy my wszyscy?©℗