I tak się spotkamy: za dziesięć lub dwadzieścia tysięcy trupów – miał powiedzieć rządowym negocjatorom jeden z liderów kolumbijskiej partyzantki FARC, gdy rozmowy na temat pokoju znalazły się w impasie. Prezydent Juan Manuel Santos jest na najlepszej drodze, by raz jeszcze udowodnić trafność tej mitycznej frazy.
W historii Pokojowych Nagród Nobla nie brakowało takich na wyrost. W 1973 r. Henry Kissinger oraz Le Duc Tho dostali Nobla za porozumienia paryskie, które stanowiły ledwie wstęp do zakończenia wojny w Wietnamie. W 1991 r. Aung San Suu Kyi uhonorowano za wysiłki na rzecz demokratyzacji Birmy, choć już chwilę później jej wysiłki ukróciła junta, a ona sama na długie lata została zamknięta w areszcie domowym. Trzy lata później trio: Jaser Arafat, Icchak Rabin i Szimon Peres, zostało nagrodzone za porozumienie w Oslo, które posypało się ledwie kilkanaście miesięcy później. W 2009 r. Nobla na zachętę dostał Barack Obama, choć niewiele konfliktów – zarówno wewnętrznych, jak i międzynarodowych – udało mu się zażegnać.
Nagroda dla prezydenta Kolumbii Juana Manuela Santosa, który próbuje zakończyć długoletnią wojnę z FARC, być może znajdzie się na tej samej półce. Nawet sam zainteresowany tak konstruował swoją reakcję na decyzję Norwegów, by nie wybrzmiały w niej żadne deklaracje. „To honorowe wyróżnienie nie jest dla mnie – napisał na Twitterze. – Ono jest dla wszystkich ofiar konfliktu. Razem zdobędziemy najważniejszą nagrodę z wszystkich: pokój”. Lider lewackiej partyzantki Rodrigo Londono – alias Timochenko – też twittuje. Jeszcze przed decyzją komitetu noblowskiego zapewniał, że „jedyną nagrodą, do której aspirujemy, jest pokój połączony ze sprawiedliwością społeczną dla Kolumbii, bez grup paramilitarnych, bez odwetu czy kłamstw. Pokój na ulicach”. Wkrótce później dziękował tak, jakby sam został laureatem: „Gratuluję prezydentowi Santosowi, Kubie i Norwegii, które sponsorowały proces, a także Wenezueli i Chile, które im pomagały. Bez nich pokój byłby niemożliwy”.
Cóż, formalnie rzecz biorąc, pokój jest niemożliwy. Bo na początku października Kolumbijczycy odrzucili w referendum porozumienie między rządem a FARC. Twórcy układu pokojowego przegrali o włos: przeciw opowiedziało się 50,2 proc. głosujących, różnica wynosiła więc ok. 54 tys. głosów. W wielu podobnych przypadkach w przeszłości – tak w Kolumbii, jak i w innych państwach – taka wpadka procesu pokojowego oznaczałaby ponowne rozpętanie przemocy. Po czterech tygodniach widać jednak, że wszyscy kolumbijscy gracze starają się utrzymać nerwy na wodzy. Być może właśnie tegoroczna Nagroda Nobla dla prezydenta Santosa wywiera na nich presję, by tę partię jednak dokończyć.
Sami członkowie komitetu noblowskiego podsunęli sposób wybrnięcia z tego impasu. – To, co odrzucili zwolennicy opcji „nie”, to nie było pragnienie pokoju, ale konkretne porozumienie. Znalezienie równowagi między potrzebą pojednania a wymierzeniem sprawiedliwości w imieniu ofiar będzie trudnym wyzwaniem – skonkludowali Norwedzy.
Percepcja przemocy
Dla wybrnięcia z impasu kluczową postacią jest prezydent, tyle że były – Alvaro Uribe. Poprzednik Santosa, kierujący prawicową partią Demokratyczne Centrum, dziś w opozycji, w referendum pokazał swoją siłę. Kampania na rzecz odrzucenia porozumienia pokojowego opierała się praktycznie na jednym argumencie: ugoda jest zbyt łaskawa dla chcących przejść do cywila partyzantów.
Czy rzeczywiście? Przywódcy FARC, włącznie z żyjącym na Kubie Timochenko, zgodzili się w ramach negocjacji do porzucenia swoich rozsianych po interiorze baz na rzecz 28 „stref koncentracji”. Przez kolejne sześć miesięcy mieliby tam być rozbrajani przez specjalne grupy ONZ-owskich mediatorów. Następnie zostaliby objęci amnestią, z wyjątkiem tych, którzy są podejrzewani o zbrodnie wojenne. Tę grupę – można zakładać, że nieliczną – czekałyby procesy przed specjalnymi trybunałami. Ale i tych, prawdziwych lub rzekomych, zbrodniarzy czekałyby raczej łagodne wyroki: bardziej prace społeczne lub przy demontowaniu np. pól minowych, jakimi FARC usiała przez pół wieku kraj, niż dożywocie za kratkami. Ba, na liderów takich jak Timochenko czekałoby dziesięć zagwarantowanych w Kongresie miejsc.
Cóż, wydaje się, że więcej w tych propozycjach marchewki niż kija. Przeciwnicy porozumienia mieli ułatwione zadanie, choć ich argumenty były równie mgliste co obietnice architektów porozumienia. – Nie ma w tym układzie sprawiedliwości – przekonywał w rozmowie z „The New York Times” Roosevelt Pulgarin, 32-letni nauczyciel muzyki z Bogoty. – Nie będziemy mieli pokoju, ale przynajmniej nie oddamy kraju bojownikom. Potrzebujemy lepszych negocjacji – dodawał. – Dlaczego partyzanci podczas rozmów nie oddali broni i nie powiedzieli światu, co się stało z ludźmi, których porywali? – sekundowała mu 39-letnia Maria Fernanda Gonzalez, administratorka w firmie telekomunikacyjnej.
Zwolennicy opcji „tak” potrafią przyznać, że rozumieją adwersarzy. A jednocześnie podkreślają, że od lat Kolumbijczycy są skutecznie zwodzeni przez – nazwijmy to umownie – „stronnictwo wojny”. Jeszcze w dniach poprzedzających październikowe referendum na temat głosowania w gazetach publikowano sondaże, w których zaledwie 19 proc. respondentów opowiadało się za porozumieniem. Percepcja odpowiedzialności za półwiecze wojny w kraju też drastycznie się rozjeżdża, gdy rozmawia się z przeciętnymi ludźmi i miejscowymi ekspertami. Co trzeci Kolumbijczyk uważa FARC za najważniejsze źródło przemocy w swojej ojczyźnie, podczas gdy zaledwie ośmiu na 138 odpytywanych ekspertów podziela tę opinię.
Kolumbijska lingwistka Alexandra Garcia przekopała się przez archiwa najważniejszych tytułów – wydawanego w Bogocie „El Tiempo”, „El Colombiano” z Medellin, „El Pais” z Cali oraz „El Heraldo” z Barranquilli. Stworzyła dzięki temu kolekcję kilkuset publikacji z lat 1998–2006, jednego z najgorętszych, ale i najlepiej udokumentowanych okresów konfliktu. Rezultat uważnej lektury? Redaktorzy chętnie podkreślali udział partyzantów w walkach oraz wynikające z tego ofiary wśród cywilów. Tymczasem, gdy w grę wchodziły zbrodnie popełniane przez AUC – grupy paramilitarne cieszące się poparciem administracji (od 2002 r. prezydenta Alvaro Uribe) oraz lokalnych latyfundystów – media powściągliwie pisały o „zamaskowanych mężczyznach” lub „uzbrojonych mężczyznach”.
Jeszcze bardziej zaskakująco mogą brzmieć dane Narodowego Centrum Pamięci Historycznej. Z danych za lata 1980–2006 wynika, że sprawcami masakr ludności cywilnej w przeszło 63 proc. przypadków były oddziały AUC. Partyzantki– FARC nie jest bowiem jedyną, o czym jeszcze za chwilę – odpowiadały za nieco ponad 5 proc. takich przypadków, armia dopuściła się ponad 10 proc. W tej tragicznej puli jest jeszcze 21 proc. przypadków, kiedy nie sposób było jasno określić sprawców zbrodni. Z kolei lewackie guerrille były nieco bardziej aktywne, jeżeli chodzi o zabójstwa polityczne – według wspomnianego Centrum można im przypisać około 18 proc. zamachów, do jakich doszło we wspomnianym ćwierćwieczu w Kolumbii. Wojskowi mają na koncie około 11 proc., nieznani sprawcy – prawie 30 proc. Prym wiodą znowu członkowie formacji AUC: ponad 41 proc.
Do tego dorzućmy poczucie bezkarności – rozbrojone formalnie w 2006 r. „siły samoobrony” okazały się niemożliwe do osądzenia. Zdarzały się przypadki, gdy pod sąd, w którym odbywał się proces lidera AUC, tłumnie ściągały setki jego byłych podwładnych. Absurdy można by zresztą mnożyć – nie jest tajemnicą, że bojownicy FARC, którzy próbowali zerwać z rodzimą formacją i zacząć cywilne życie, byli siłą wcielani do AUC. Dziś dawni „paramilitaryści” wciąż są uzbrojeni i niebezpieczni – jak podkreślają eksperci, to z nich rekrutują się członkowie grup określanych akronimem BACRIM. W gruncie rzeczy dziś są to po prostu gangi pospolitych przestępców. Tyle że z doświadczeniem wojskowym. I uzbrojone po zęby.
Pokój starszych panów
Błędne koło przemocy kręciło się więc z rozmachem przez kilkadziesiąt lat i zatrzymanie go dzisiaj graniczy z niemożliwym – co zdaniem ekipy Santosa może tłumaczyć „nadreprezentację” marchewki w porozumieniach pokojowych.
Skądinąd, Nobel dodał prezydentowi impetu. Santos, który jeszcze komentując na gorąco porażkę w referendum, wydawał się złamany i zniechęcony, próbuje przejść do kontry. Rząd w Bogocie błyskawicznie przedłużył obowiązywanie zawieszenia broni do końca roku. Status quo, które wydawało się być po myśli Uribe, dziś wydaje się nie do obrony. Zasygnalizował to sam Uribe kilka dni temu. – Uważam, że tym razem, w interesie narodu, rzecznicy stronnictwa „nie” mogliby na pewnym etapie spotkać się z ludźmi FARC – rzucił.
Być może to jedynie wybieg. Santosowi zależy na czasie – na początku tygodnia dał wszystkim zainteresowanym, od partii opozycyjnych po lokalnych polityków, czas na zgłoszenie swoich uwag i kontrpropozycji do wypracowanego z FARC porozumienia pokojowego (ultimatum, które Uribe z miejsca określił jako „szantaż”). Ma po swojej stronie nie tylko komitet noblowski, ale kolumbijski Kościół katolicki, który aż do połowy października wolał nie zajmować stanowiska w sporze i raczej przychylał się w sporze z marksistami do stronnictwa Uribe. Nie bez znaczenia są też wyrazy poparcia ze strony celebrytów – opcję „tak” poparli publicznie zarówno piosenkarka Shakira, jak i nieco rzadziej widywany dziś w hollywoodzkich produkcjach John Leguizamo. Co prawda, wiadomo, że po pięciu latach przepychanek przy stole negocjacyjnym potencjalne pole manewru jest niewielkie, ale być może przynajmniej niektóre z żądań Uribe da się przeforsować bez zniechęcania liderów FARC.
Jednocześnie Santos przystąpił do, nomen omen, ofensywy na innym froncie – jak oficjalnie przyznała w ostatnich dniach kolumbijska armia, tuż przed rozpoczęciem finalnej rundy rozmów pokojowych, wojsko uderzyło na inną lewicową partyzantkę – ELN. Atak o ograniczonej skali był jednak preludium do rozmów pokojowych. Administracja Santosa najwyraźniej chciałaby pójść za ciosem: negocjacje ze słabszą pod względem potencjału wojskowego, ale nie mniej zajadłą niż FARC, formacją mają się zacząć 27 października.
Obie lewackie partyzantki są rówieśniczkami: powstały w 1964 r. Jednak FARC, Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii – dziś pod wodzą Timochenki – powstawały jako zbrojne ramię kolumbijskiej partii komunistycznej i przez kolejne dekady były zapatrzone w Moskwę. Narodowa Armia Wyzwoleńcza – czyli ELN – narodziła się jako oddolny ruch oporu, wzorujący się bardziej na garstce rewolucjonistów spod znaku braci Castro. W obu przypadkach rok 1964 jest zresztą cezurą stosunkowo symboliczną: przemoc polityczna trwała w tym kraju już od lat 40. XX w. – gdy zaczął się okres nazywany La Violencia. Narodziny współczesnych partyzantek były wyłącznie ukoronowaniem Przemocy.
FARC i ELN z pozoru niewiele różni: obie formacje zaszyły się w kolumbijskim interiorze, obie uciekały się do zabójstw i porwań dla okupu, obie miały do czynienia z handlem narkotykami. ELN ma jednak mniej do stracenia: jest słabsza – więc jest w gorszej pozycji przetargowej, co może też tłumaczyć jej bardziej sztywne stanowisko – domaga się od rządu w Bogocie „włączenia społeczeństwa do negocjacji” i przeprowadzenia reform, o które toczyła wieloletni bój. I zastrzega, że nie zgodzi się na „proces pokojowy w ekspresowym tempie”.
To może być jednak gra pozorów – jeżeli liderzy FARC weszliby do polityki, to oni mają szansę przejąć rząd dusz wśród najbiedniejszych mieszkańców miast i kolumbijskiego interioru. Wtedy ELN może stracić zaplecze w postaci wspierającej ją biedoty – i dni bojowników będą policzone. Dlatego mocnym oświadczeniom przywódców grupy towarzyszą pojednawcze gesty: jak choćby wypuszczenie kilku przetrzymywanych w dżungli zakładników.
Są też inne punkty styczne: Antonio Garcia, lider ELN, to niemalże rówieśnik Timochenko (roczniki ’56 i ’59). Perspektywa dożycia swoich dni – albo śmierci w nalotach, co spotkało już setki dowódców obu formacji – gdzieś w selwie nie jest pociągająca dla starszych panów, którzy poprzez walkę zbrojną nie osiągnęli zbyt wiele. Wsparcie z zagranicy – czy to ze strony Kubańczyków, czy Wenezuelczyków – też dobiega końca. A przede wszystkim szeregowi bojownicy 10-tysięcznej FARC i 2,5-tysięcznej ELN też już mają dosyć.
Gniazdo żmij
„Kolumbia się zmienia, ale wciąż pozostaje taka sama: to tylko nowe oblicze starej katastrofy – pisał ponad dwie dekady temu w powieści „Matka boska morderców” Fernando Vallejo, znany z kontrowersyjnych tematów i oświadczeń kolumbijski pisarz. – Pod nieobecność wiecznie zmienianego prawa, Kolumbia to gniazdo żmij. Tutaj morderstwa w imię zasady oko za oko ciągną się przez generacje: przechodzą z ojców na synów, z synów na wnuków”.
Ta konieczność osiągnięcia dziejowej sprawiedliwości, tu i teraz, otwiera długą listę narodowych przywar Kolumbijczyków, składających się na zbiorowe psyche. Na tej liście można znaleźć abstrakcyjny „szacunek” wiążący się ściśle z kultem broni – będą cię szanować dopiero, jak zobaczą, że ją masz. Do tego dochodzi nieumiejętność odnalezienia się w okolicznościach innych niż nieustanny konflikt – tak bohaterowie powieści Vallejo, jak i całkiem realni Kolumbijczycy nie potrafią odnaleźć się w społeczeństwie, w którym nie trwa walka. No i jeszcze te emocje – Kolumbijczyk musi drżeć z oburzenia. Jeśli nie ma przeciw czemu się oburzyć, musi sobie taki obiekt znaleźć.
Literackie metafory? Niekoniecznie. O tym, że nie można zbyć spostrzeżeń Vallejo wzruszeniem ramion, może świadczyć choćby niedawna historia – w Cali, trzecim co do wielkości mieście kraju, znanym przez lata z potężnego lokalnego kartelu narkotykowego, burmistrz Maurice Armitage zabronił używania w miejskich budynkach grzecznościowego tytułu „doktor”. Ma to większe znaczenie, niż mogłoby się wydawać: tytułowanie kogoś per don, doktor lub doktora jest w Kolumbii na porządku dziennym i jest nacechowane pewną uniżonością wobec decydenta czy kogoś, kto wydaje się pochodzić z wyższej klasy społecznej. – Wszyscy będziemy teraz równi i nie będziemy musieli się czuć nadrzędni czy podlegli, bo ktoś używa tytułu doktor, don czy senior – uciął Armitage. On sam domaga się od swoich urzędników, by zwracali się do niego po imieniu. Kolumbijskie media podchwyciły inicjatywę burmistrza jako symboliczny krok w stronę uzdrawiania relacji społecznych.
Ale też nie ma wątpliwości: takie gesty to jedynie kropla w morzu potrzeb. W ubiegłym roku prezydent Santos szacował koszty wprowadzenia w życie porozumienia pokojowego z FARC na 45 mld dol.– czyli mniej więcej 15 proc. kolumbijskiego PKB. Nie jest to zatem tanie przedsięwzięcie: w krajowym budżecie i tak zieje już dziura rzędu nieco ponad 5 mld, tylko w ubiegłym roku kolumbijskie peso zdewaluowało się o około 60 proc., a ceny surowców stanowiących o potędze tamtejszej gospodarki (kawa, węgiel, nikiel, złoto) poleciały w dół od kilkunastu do kilkudziesięciu procent.
Jednocześnie trudno byłoby o lepszy moment: wprowadzone na początku lat 90. liberalne reformy przyniosły w kolejnych dekadach niezłe rezultaty i choć Kolumbia została dotknięta globalną recesją – choćby poprzez wspomniane spadki cen surowców – to Bogota może liczyć na wsparcie Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Obie instytucje poparły proces pokojowy i zaproponowały stosowne programy, które pomogłyby kolumbijskiemu budżetowi jakoś znieść dodatkowe wydatki. Od dwóch lat do procesu pokojowego dokłada się wąska grupa najbogatszych Kolumbijczyków obłożonych specjalnym podatkiem „pokojowym”. Co więcej, pokój ma się stopniowo zwracać poprzez redukcję wydatków na ofiary wojny – te koszty co roku sięgają mniej więcej 3,5 mld dol., więc w skali dekady oszczędności powinny przekroczyć 30 mld dol.
Finansowe rozliczenia to jednak nie wszystko. Kluczową kwestią pozostaje ziemia: o nią walczyli twórcy partyzantek. Bez powodzenia. Do dziś rząd w Bogocie ma iluzoryczną kontrolę nad dużymi połaciami interioru. Kontrolują ją latyfundyści, nierzadko ci sami, którzy tworzyli zręby AUC. Z czasem dołączyły do nich narkokartele oraz korporacje rywalizujące o najlepsze złoża surowców. Pretensje do niej mają nie tylko kolumbijscy chłopi, lecz także rdzenne plemiona spychane w głąb dżungli. Po półwieczu wojny domowej Kolumbia ma 7 mln wewnętrznych uchodźców – to światowy rekord, liczba porównywalna z podzielonym już dziś Sudanem (ze spustoszoną prowincją Darfur włącznie).
Niebawem zacznie się walka o rząd dusz wszystkich Kolumbijczyków z pretensjami do ziemi. Dla mieszkańców wiosek w selwie FARC – a wkrótce być może też ELN – wkrótce przestanie być ostatnim, choćby tylko symbolicznym, reprezentantem ich interesów. Dawni bojownicy będą mogli co prawda bronić sprawy w Kongresie, ale równie dobrze mogą ugrzęznąć w parlamentarnych grach i stopniowo oderwać się od bazy. Być może w ich miejsce narodzą się podobne rachityczne klony, jakie powstawały w Irlandii Północnej po wejściu dawnych liderów IRA do polityki.
Nawet jednak, gdy uda się zażegnać samą przemoc, jej pamięć będzie zapewne prześladować Kolumbijczyków przez lata – tak jak wspomnienia z lat wojskowych dyktatur prześladują Argentyńczyków czy Chilijczyków. W kraju, w którym kupienie dziecka do służby w szeregach AUC czy FARC kosztowało równowartość kilku tysięcy złotych, gdzie nierzadko zabijano przypadkowych ludzi, by przebierać ich w mundury partyzanckie i odbierać nagrody w najbliższym garnizonie, rachunek krzywd jest bardzo długi. Pozostaje tylko życzyć sobie, by Kolumbijczycy oderwali się mentalnie od bohaterów zaludniających karty powieści Vallejo. Inaczej jeszcze niejeden Pokojowy Nobel powędruje do tego kraju.
Kolumbijczycy nie potrafią się odnaleźć w społeczeństwie, w którym nie trwa walka. I jeszcze te emocje – Kolumbijczyk musi drżeć z oburzenia. Jeśli nie ma przeciw czemu się oburzyć, musi sobie taki obiekt znaleźć

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej