Współczesne miasta gnębi zjawisko zwane „architektonicznym autyzmem”. Co miasto ma z tych nowoczesnych budynków? Dlaczego one w ogóle powstają? Czy na pewno są najbardziej potrzebne mieszkańcom?
W jednym z odcinków kreskówki o rodzinie Simpsonów zdesperowana Lisa, żona Homera i matka trójki dzieci, pisze list do Franka Gehry’ego, w którym prosi, by ten zaprojektował operę w jej rodzinnym miasteczku. Jest przekonana, że tylko budynek jego autorstwa może pomóc powstrzymać degradację Springfield oraz przyciągnąć do niego tłumy turystów. Uskarżający się na brak weny światowej sławy architekt w pierwszym odruchu gniecie i wyrzuca list Lisy. Wtedy doznaje olśnienia. Kształt zmiętego papieru staje się dla niego inspiracją do stworzenia gmachu. Gehry stawia na placu budowy wielki stalowy kontener, po czym za pomocą dźwigu obija wszystkie jego boki. Gdy twór ten zaczyna przypominać kawał powyginanej blachy, dzieło jest już ukończone.
Sławni architekci, a Frank Gehry (nie on jeden trafił do kreskówki) do takich należy, nie ukrywają, że współczesne miasto mieści w sobie już tylko intelekt i oko. – Im bardziej zostawia na zewnątrz ciało wraz z pozostałymi zmysłami, a także wspomnienia, wyobraźnię i sny, tym lepiej – deklarują.
Ostateczne rozwiązanie
– A przecież nie o to chodzi – irytuje się Karol Murlak, projektant i wykładowca School of Forms działającej przy Uniwersytecie SWPS oraz pracownik warszawskiej ASP, kiedy wychodzimy z liczącego 225 tys. mkw. warszawskiego centrum handlowego Złote Tarasy z falującym szklanym dachem. Murlak, autor prac prezentowanych na targach m.in. w Londynie, Mediolanie, Berlinie, we Frankfurcie, w Budapeszcie i Pradze, jest zawiedziony tym, że współczesne miasto to coraz częściej przestrzeń nowego typu. Śledzi trendy, jak zastosowany w Złotych Tarasach styl blob architecture (blob to po angielsku kropla lub kleks), nawiązujący do organicznych kształtów. – Mam wrażenie, że ten budynek jest oderwany od materialnej rzeczywistości tak dalece, że architektura zamienia się w scenografię dla oka, nastawioną tylko na wytwarzanie efektownych i zapadających w pamięć obrazów – przyznaje. W jego branży coraz częściej do opisu takich budowli używa się określenia „architektoniczny autyzm”. Głównie z powodu tego, że przy ich projektowaniu największy nacisk kładzie się na doznania wzrokowe. Pozostałe są pomijane, co prowadzi do zaniku wielozmysłowej jakości przestrzeni. A architektura, przynajmniej co do zasady, powinna pobudzać wszystkie zmysły.
Architektoniczny autyzm to teraz – i to na całym świecie – zjawisko równie popularne, jak niebotycznie wysokie biurowce lub nadawanie drugiego życia pofabrycznym halom. Wynika z megalomanii sławnych architektów i gigantomanii inwestorów. Bywa, że staje się powodem skandalu. Tak stało się, kiedy odsłonięto Brasilię, wybudowaną od podstaw nową stolicę Brazylii, zaprojektowaną przez Oscara Niemeyera. Jej przyszli mieszkańcy ujrzeli futurystyczne miasto, w którym budynki gną się, wznoszą, spadają w przepaść i wystrzeliwują w górę. Całość poprzecinana jest pasami szybkiego ruchu oraz drogami dojazdowymi, łukami biegnącymi przez miasto i wokół niego.
Joaquim Guedes, 69-letni eksdziekan wydziału architektury Uniwersytetu Sao Paulo i jeden z sześciu Brazylijczyków wymienionych w oksfordzkim „Słowniku architektury”, grzmiał: – Te projekty to zupełny brak poszanowania okolicy i ludzi. Przecież architektura to nie strukturalny ekshibicjonizm. „Rzędy bloków, ustawione jak kostki domina, które sprawiają wrażenie pustych teoretycznych rozważań” – pisał William J.R. Curtis w „Modernistycznej architekturze po 1900 r.”. Robert Hughes drwił: „Kilometry byle jak skleconych budynków na końcu świata”, zaś krytyk architektury Peter Blake nazwał miasto „ostatecznym rozwiązaniem”.
Archi-Szopa i efekt Bilbao
Przejrzałam wraz z grupą architektów konkursowe archiwa z ostatnich pięciu–dziesięciu lat, głównie sal koncertowych powstających na całym świecie. Jeszcze kilka lat temu wygrywały projekty, które dostosowane były do ludzkiej skali. Nasze nogi odmierzały długość pasażu i szerokość placu, zaś spojrzenie projektowało „ciało na fasadę katedry, gdzie przechadza się ono między gzymsami i płycinami, wyczuwając rozmiar wnęk i występów”. Zdecydowana większość projektów była zgodna z zasadą: doświadczam siebie w mieście, a miasto istnieje poprzez moje doświadczenie.
Dziś proporcje się zmieniły. Większość nagradzanych pomysłów to te, w których – jak przekonują architekci – miasto i ciało wzajemnie się nie dopełniają. Już nie mieszkam w mieście, a miasto nie mieszka we mnie, mówią, parafrazując jedną z najbardziej popularnych myśli Juhaniego Pallasmaa. Jego esej zatytułowany „Oczy skóry. Architektura i zmysły” zdobył rozgłos w kręgach akademickich, on sam od ponad 20 lat wykłada i naucza na całym świecie, w tempie podobnym do tras koncertowych legendarnych muzyków B.B. Kinga czy Chucka Berry’ego (tego ostatniego zresztą podziwia).
Czy to jeszcze architektura, skoro nie oddziałuje na nasze wszystkie zmysły? – Tworzyć takie budynki to jakby bić rekordy na treningach – odpowiada część przedstawicieli branży. Ich zdaniem dla wielu architektów liczy się przede wszystkim wygrany konkurs, a nie prawdziwy bój o harmonijną i spójną wizję miasta. Proszeni przeze mnie o podanie konkretnych przykładów zaczynają się nimi przerzucać. Wskazują np. na oddaną do użytku w 2008 r. Operę Krakowską według projektu Romualda Loeglera. Złożona z trzech kolorowych, niepasujących do siebie brył przypomina podmiejskie centrum handlowe, pisały swego czasu media. – Nic dziwnego, że otrzymała od mieszkańców Krakowa tytuł Archi-Szopy, najbrzydszego budynku w mieście – komentują do dziś eksperci.
– A widziała pani budynek Filharmonii Świętokrzyskiej im. Oskara Kolberga w Kielcach? – dopytują. Złożony jest z dwóch brył: przeszklonej i obłożonej lśniącym kamieniem – taką wizję przygotowała gdańska pracownia PIW-PAW Architekci. – Albo filharmonię w Koszalinie według projektu poznańskiego architekta Jacka Bułata? To ta, którą już na początku porównywało się do bursztynu w stalowo-szklanej oprawie. – A Casa da Musica w Lizbonie, siedzibę Narodowej Orkiestry Portugalii, holenderskiej pracowni OMA? Gmach miał być twórczym przekształceniem tradycji sal koncertowych w formie „pudełek na buty”. Sam budynek zachował prosty kształt przypominający sklejoną z tektury przez dziecko bryłę geometryczną. – Albo jedną z największych sal koncertowych Europy powstałą w Strasburgu? Zaprojektowana przez Massimiliano i Doriany Fuksasów z zewnątrz przypomina lekko pochylający się na jedną stronę intensywnie pomarańczowy walec. Konstrukcja ze zbrojonego betonu wspiera się na 20 stalowych słupach.
– Spróbuj też prześledzić, z kim podpisano ostatnio umowy, to wtedy będziesz wiedziała, o co tak naprawdę chodzi – sugerują, gdy po kilku godzinach przejdziemy na „ty”. Nie pozostaje mi nic innego. Żeby opracować koncepcję centrum festiwalowo-konferencyjnego, władze Łodzi porozumiały się z Frankiem Gehrym. Przedstawiciele miejskiego magistratu swego czasu chwalili się nawet, że szef łódzkiego festiwalu Camerimage osobiście pielgrzymował do Kalifornii i negocjował z architektem. – Nie wiadomo było jeszcze nawet, jak miało wyglądać zamówione centrum, a władze już przyznawały, że koszt budowy przekroczy 100 mln dol. Dużo jak za kota w worku, ale magia nazwiska robi swoje. Nawet jeśli miejska kasa świeci pustkami – komentuje jeden z architektów, który prosi o anonimowość.
– Co miasto ma z takich budynków? Dlaczego one w ogóle powstają? Czy na pewno są one najbardziej potrzebne mieszkańcom? Wszak realizują głównie potrzebę prestiżu władz – zastanawia się też Dorota Leśniak-Rychlak, redaktor naczelna magazynu „Autoportret” i prezes fundacji Instytut Architektury. Chce też wiedzieć, dlaczego jakość architektury, a więc i jej użyteczność, obniżyła się na przestrzeni lat. Sama twardo stoi na stanowisku, że rolą architekta jest nie tylko projektowanie głównie z myślą o oku – znani architekci prędzej by umarli, niż zaprojektowali coś prostego – lecz także dążenie do angażowania wielu zmysłów. Tyle teoria. W praktyce, o czym nietrudno się przekonać, rządzi obsesja na punkcie tzw. star architects, czyli gwiazdorskich architektów, którzy stali się celebrytami i grają w tej samej lidze co piosenkarze, aktorzy czy gwiazdy telewizji. „W ostatnich latach grupka ludzi, takich jak Daniel Libeskind, Rem Koolhaas, Zaha Hadid, Norman Foster i właśnie Gehry, narzuciła obowiązującą wizję architektury. Ich budynki mają ze sobą wiele wspólnego – rzadko wpisują się w otoczenie, są spektakularne i, co także oczywiste, słono się za nie płaci. Wszystkie aspirują do miana nowych ikon miasta, tak że prędzej czy później stają się pomnikami, które architekci wystawili samym sobie”, zauważały też ogólnokrajowe media. – To zjawisko to nic innego jak efekt Bilbao, czyli ikonomania – ocenia Dorota Leśniak-Rychlak. Innymi słowy: fenomen społeczno-ekonomiczny, którego bohaterem było jeszcze do niedawna zapomniane przez Boga i ludzi miasto na północy Hiszpanii. Kiedyś omijane szerokim łukiem, dziś – mekka miłośników sztuki współczesnej. Stało się tak po tym, jak kilkanaście lat temu postawiono tam jeden z najbardziej ekstrawaganckich budynków muzealnych świata – Guggenheim Bilbao, autorstwa gwiazdy światowej architektury, Franka Gehry’ego.
Origami i pełzające bulwy
Bogna Świątkowska, pomysłodawczyni, fundatorka i prezeska zarządu Fundacji Bęc Zmiana (wspiera działania na styku sztuki, architektury i życia społecznego), ocenia, że trudniej zaprojektować świetną przestrzeń miasta niż kolejny autystyczny budynek. – Powszechnie się dyskutuje, że oprócz wrażenia estetycznego, odbieranego w sposób wzrokowy, jest też wiele innych czynników, które działają na inne zmysły, a które powodują, że dobrze się w danym miejscu czujemy. Albo i nie. Problem w tym, że dobrych realizacji nadal jak na lekarstwo – mówi do telefonu. Udaje mi się ją wydzwonić zaledwie kilka kroków od Złotych Tarasów. – Stoję w pasażu Wiecha, w którym jest przeciąg i jest chłodno. Nic więc dziwnego, że będę się starała za wszelką ceną stąd uciec, nawet gdyby pojawiły się ławki – uskarża się. Uważa, że architekci, skupiając się na zmyśle wzroku, przestają w ogóle walczyć o jakość architektury i w konsekwencji sprzedają projekty nie najwyższych lotów. – Dlatego miasta wyglądają tak, jak wyglądają. I drażnią mieszkańców. Przecież oni nie mają szans zapoznać się z dobrymi wzorcami – dodaje.
– Klient nie zawsze dostaje perły – przyznaje także dr Karol Murlak. Dostrzega w tym niebezpieczeństwo, bo robienie słabych projektów jest jak podcinanie gałęzi, na której się siedzi. – Zwłaszcza że im większa dominacja wzroku, tym mniejsze jest znaczenie pozostałych zmysłów. Te ostatnie albo są przytępiane, albo – co gorsza – wyciszane. Regułą stało się już odchodzenie od pastelowych kolorów i delikatnych detali (nie mówimy o osiedlach mieszkaniowych, ale nowo powstających wieżowcach), które wywołują wrażenia oralne – np. lekko zabarwiona, wypolerowana kamienna powierzchnia jest podświadomie wyczuwana przez język. Większość nowych budynków jest teraz biała, szara albo czarna. Inne przykłady? Choć istnieją niezliczone rodzaje powierzchni od najbardziej szorstkich (nieheblowane drewno i tynk kamyczkowy) po najdelikatniejsze (polerowany kamień i gładki fornir), to w przeważającej liczbie obecne budynki są śmiertelnie nudne. Ich powierzchni nie zdobi żaden wzór ani nawet warstwa farby. Nie ma mowy, by najprostsza cementowa powierzchnia nabrała życia, np. gdy jej szorstką powierzchnię pokryje wzór pozostawiony przez nieheblowane deski drewnianego szalunku. Gdybyśmy tylko go dotknęli, to moglibyśmy czytać zarówno fakturę i wagę, jak i gęstość oraz temperaturę materiału. Wszystko pozostaje idealnie gładkie. I nijakie.
Doktor Murlak twierdzi, że takie budynki jak np. bezkompromisowe bryły Rema Koolhaasa, przypominające origami obiekty Daniela Libeskinda, projekty Jacques’a Herzoga i Pierre’a de Meurona oraz ich rozsiane po świecie bloby (amorficzne, pełzające bulwy) jeszcze długo będą powstawać w różnych częściach świata. – Przezroczystość, wrażenie braku ciężaru, wykorzystywanie odbić, zestawienia płaszczyzn pod różnymi kątami, by wydobyć grę świateł, to główne tematy współczesnej architektury. Cel za każdym razem jest jeden: oderwanie jej od podstawowych kategorii, takich jak: faktura, ciężar i przede wszystkim czas – przekonuje. Wytworzone wczoraj czy może 50 lat temu? Odpowiedź na to pytanie nie ma najmniejszego sensu, skoro liczą się dążenie do osiągnięcia doskonałości o nieokreślonym wieku, ucieczka od śladów zużycia czy starzenia, za którymi ukrywa się – jak twierdzą socjologowie – głównie lęk przed śmiercią.
Miasto na wybiegu
Zdarza się i tak, że architektoniczny autyzm odchodzi w cień. Kilka dni temu lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że na Lazurowe Wybrzeże, gdzie organizowane są prestiżowe targi nieruchomości, wśród grupy warszawskich deweloperów, właścicieli gruntów i grupy lokalnych przedsiębiorców pojedzie też perfumeria z zapachem Warszawy „Grow with Warsaw”. – Zawiera nutę czarnej porzeczki jako nawiązanie do warszawskich ogródków działkowych, a także typowych dla stolicy drzew: sosny, dębu i kory brzozowej. Nuty różowego pieprzu zaś symbolizują energię – ujawniała ich skład Monika Zagajska z Perfumerii Mo61.
Krytycy studzą jednak nadzieje na otwarcie się na inne zmysły. I porównują podobne działania z tym, co dzieje się w świecie mody, w którym jest i haute couture, i pret-a-porter. – Na targach mamy haute couture, ekstrawagancką modę na wybiegu. Z kolei to, co widzimy w mieście, to pret-a-porter, czyli to, co nosi ulica – tłumaczą. Inni, wypowiadając się w podobnym tonie, porównują branżowe targi do spotkania szefów kuchni najlepszych restauracji: – Muszą serwować wybitne dania. To nie może być McDonald’s.
O tym, że współczesne miasto dalekie jest od ideału, przekonani są także przechodnie. Mężczyźnie, przypadkowo przeze mnie zagadniętemu, puszczają nerwy: – Gorzej być nie może. Przecież to obraz klęski architektonicznej! – Dwujezdniowa arteria z pięcioma pasami ruchu w każdym kierunku. Gęsta i przypadkowa zabudowa, a tuż obok hektary niezdefiniowanej przestrzeni. I ten wszechogarniający szum. Przecież tu nigdy nie było słychać nawet dzwonów kościelnych, bo okoliczne kościoły celowo ich pozbawiono – wyliczają trzy kobiety zagadnięte przed Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie. Przechodnie chętnie dzieją się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Chcą wyrzucić z siebie gromadzone latami doświadczenia.
Badaniem tych ostatnich zajmuje się np. Krzysztof Marciniak, który pracuje w Zamku Ujazdowskim i współtworzy też magazyn „Glissando”. „Była pierwsza połowa grudnia 2010 r. Dzień powszechni. Godzina 16, pogodnie, ok. 4 stopni mrozu, decymetrowa pokrywa śnieżna, mikrofony przenośnego rejestratora skierowane z wysepki pośrodku placu w ulicę Marszałkowską, w kierunku Centrum. Dzień jak co dzień. Żadnej manifestacji i pochodu, nic z tych rzeczy. Nagranie odgłosów ulicy, którego będę potem słuchać po wielokroć, trwa nie dłużej niż pięć minut – opisuje. „Początkowo do moich uszu docierają szumo-plask kół samochodów na wilgotnej nawierzchni, pomruki silników spalinowych, wycie tramwajów, tryle dzwonków tramwajowych, klaksony podenerwowanych kierowców, z rzadka kroki czy np. głosy przechodniów. W pewnym momencie całą scenerię brzmieniową przeszywa ruszająca opodal karetka. Głos jej syreny przybliża się, osiągając wreszcie nieznośną dla ucha głośność. Przez moment zagłusza wszystko inne, po czym powoli zanika wraz z oddalaniem się pojazdu. Jednocześnie ponownie słyszalne stają się odgłosy ulicy: silniki, przenikliwe piski tarcz hamulcowych” – napisze potem.
O tym, że projektując miasta, popełniono liczne błędy, przekonana jest, podobnie jak Krzysztof Marciniak, także Dorota Leśniak-Rychlak z Instytutu Architektury: – Szerokie, otwarte przestrzenie współczesnych ulic nie odbijają dźwięku, z kolei we wnętrzach współczesnych budynków dźwięki są pochłaniane i manipulowane. „Zaprogramowane nagrania z muzyką w centrach handlowych i przestrzeniach publicznych wykluczają możliwość akustycznego uchwycenia skali przestrzeni. Nasze zmysły zostały oślepione” – bije na alarm także Juhani Pallasmaa.
A dr Karol Murlak powróci do przykładu Złotych Tarasów: – To duża szklana bańka, od której odbija się każdy najdrobniejszy hałas. Zła akustyka przekłada się nie tylko na dyskomfort użytkowników, ale także na problemy administracji centrum, która nie jest w stanie efektywnie komunikować się za pomocą głośników. „Samochód o numerach XYZ 12345 jest źle zaparkowany” – taki komunikat jest tu prawie niesłyszalny. Trudno mówić, że to zaplanowany efekt. To po prostu niedopatrzenie.
– W Warszawie regułą stało się, że dźwięki izolują, mają charakter kierunkowy i nie dają poczucia bycia we wnętrzu. Skazują na ciągłe przebywanie w szumie czy to ludzkim, czy samochodowym, a to powoduje, że przestrzeni nie rozumiemy i nie oceniamy w równym stopniu na podstawie jej echa i wizualnego kształtu – kwituje.
Sztuka dla sztuki
Czego w takim razie najbardziej potrzeba dzisiejszej architekturze? – Tego, czego najbardziej potrzeba w życiu: integralności – zwykli odpowiadać architekci, cytując myśl 85-letniego architekta Franka Llyoda Wrighta. Wśród nich są m.in. Kent C. Bloomer i Charles W. Moore, autorzy książki „Body, Memory, and Architecture”; to jedno z pierwszych studiów (1977 r.) pokazujące rolę ciała i zmysłów w doświadczaniu architektury. Oni także są zdania, że sposób, w jaki odczuwa się przestrzeń, w tym jej zapach i dźwięk, powinien być równie ważny jak sam wygląd budowli.
– Architektura nie polega na zwykłym połączeniu planów, przekroju, elewacji. Jest czymś innym i równocześnie czymś potężniejszym. Nie sposób dokładnie wytłumaczyć, czym jest, bo jej granice nie są jasno określone. Sztuki w ogóle nie należy wyjaśniać. Należy ją odczuwać – będzie w kilka lat później przekonywał Steen Eiler Rasmussen, architekt i autor kultowego „Odczuwania architektury”. To tym ważniejsze, jak podkreśli, że budynki, zarówno te, w których mieszkamy, jak i te, na które patrzymy, są teraz przeważnie bez wartości. Ot, taka sztuka dla sztuki.
Końcówka jednego z odcinków „Simpsonów”: Mieszkańcy są dumni z nowego gmachu, choć nie ukrywają, że w sumie mało komu przypadł do gustu. Nie wspominając już o tym, że nikt się do opery nie wybiera.