Stronnictwo patriotów, w imię wzmocnienia państwa, podstępnie narzuciło obywatelom konstytucję. Przerażeni demokraci słali więc apele do europejskich stolic, błagając o ratowanie wolności. Szczęściem w jednej ich wysłuchano.
Powiedz mi – zapytał Staś – co to jest zły uczynek? – Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy – odpowiedział Kali po krótkim namyśle – to jest zły uczynek. – Doskonale! – zawołał Staś – a dobry? Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu. – Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy”. Tak w genialnie lakoniczny sposób Henryk Sienkiewicz zdefiniował pragmatyzm natury ludzkiej. I utrafił w sedno relacji polsko-polskich.
Od stuleci cechuje je absolutny brak tolerowania innych poglądów niż własne. Do tego dochodzi ślepa wiara, iż zawsze ma się rację, oraz niezdolność do wysłuchania argumentów strony przeciwnej. A skoro zawsze ma się rację, to przecież logiczne jest, iż zabranie drugiej stronie krowy musi być słuszne. Utrata jej stanowi zaś zło absolutne. Rozgrzeszające z każdego uczynku, jeśli prowadzi on do odzyskania zwierzęcia. Nawet gdy z powodu całej szarpaniny padnie ono trupem. Posiadanie racji i krowy jest najważniejsze.
Co ciekawe, mentalność Kalego dla polskich elit to odruch naturalny, zarówno na poziomie gminnym, jak i międzynarodowym. Trzymają się tego schematu jak pijany płotu, nawet kiedy z daleka widać, że wiedzie prostą drogą do zbiorowego samobójstwa. A może raczej egzekucji, której wykonanie litościwie biorą na siebie ościenne mocarstwa.
Idzie dobra zmiana
„Niniejszą Konstytucję uchwalamy, chcąc korzystać z pory, w jakiej się Europa znajduje, i z tej dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła, wolni od hańbiących obcej przemocy nakazów, ceniąc drożej nad życie, nad szczęśliwość osobistą egzystencję polityczną, niepodległość zewnętrzną i wolność wewnętrzną narodu” – zapisano w preambule Konstytucji 3 maja. Tak stronnictwo patriotów święciło triumf. Po latach upokarzającej zależności od ościennych mocarstw Rzeczpospolita ogłaszała, iż jest suwerennym państwem, które nikogo się nie boi.
Nad ustawą rządową, radykalnie zmieniającą ustrój przez danie królowi realnej władzy i zniesienie wymogu sejmowej jednomyślności, pracowano bardzo długo. Stanisław August Poniatowski i przywódcy stronnictwa patriotycznego wiedzieli, iż napotkają nieprzejednany opór opozycji. Panicznie bojącej się, że król chce demokrację szlachecką zastąpić absolutyzmem. Dlatego reformatorzy nie zamierzali ryzykować uczciwego głosowania. Fortel zaplanowany przez Poniatowskiego oraz wspierającego go marszałka Ignacego Potockiego polegał na tym, że ustawę rządową oficjalnie zamierzano wnieść pod obrady sejmu w maju. Po czym nagle przyśpieszono termin zwołania posiedzenia i jej projekt trafił na forum parlamentu zaraz po Wielkanocy. Kiedy większość posłów, mieszkających daleko od Warszawy, przebywała jeszcze w domach. Jedynie zwolennikom reform przekazano poufnie, co się szykuje. Tajemnicy nie udało się jednak w pełni dochować i kilkudziesięciu stronników swobód szlacheckich zdążyło przybyć do stolicy. Wówczas, aby wybić im z głowy protesty, wprowadzono do centrum miasta oddziały wojska, a także demonstracyjnie otworzono arsenał i wydano mieszczanom broń.
Równocześnie podkanclerz koronny Hugo Kołłątaj zadbał o to, żeby na Zamek Królewski, gdzie mieściła się sala sejmowa, przybył tłum gapiów opowiadających się za reformą. W razie protestów opozycji widzowie mieli tupać i gwizdać. Przy okazji dzięki tłumowi nie rzucało się tak w oczy, iż na sali obrad zamiast pełnej liczby 359 przedstawicieli wyborców było tylko 182 posłów. Do tego jeszcze prawie trzydziestka z nich sposobiła się do zablokowania przyjęcia ustawy rządowej, której ekspresowe procedowanie uznali za zamach stanu. Poseł Jan Suchorzewski rzucił się nawet pod nogi króla z okrzykiem: „Zabiję mego sześcioletniego syna, bo nie chcę, aby żył w niewoli, jaką daje konstytucja”. Widząc to, biskup Adam Stanisław Krasiński zakrzyknął: „Ogolić łeb wariatowi i odesłać do czubków”. Prośby jego nie spełniono, acz inni posłowie wymierzyli koledze dyskretnie po kilka kopniaków, by ostudzić jego chęć do protestowania.
Zaraz po otwarciu obrad zadbano, żeby zgromadzonych ogarnęło patriotyczne podniecenie. „Zostały odczytane depesze i listy z Wiednia, Petersburga, Berlina, Paryża i Hagi, a także z innych miejsc. Wszystko to miało udowodnić, że Polsce grozi ponowny rozbiór, o ile nie dokona poważnych zmian rządowych. Wskazywano mianowicie, iż Rzeczpospolita ma zostać podzielona na sześć części, z których jedna w udziale ma przypaść księciu Potiomkinowi” – napisał w raporcie poseł saski August Essen. W owym czasie nawet w Petersburgu nie snuto planów rozbiorowych i wszystkie dyplomatyczne depesze okazały się spreparowanymi na polecenie króla fałszywkami. „Na skutek takiej umiejętnej taktyki większość posłów sejmowych została łatwo przekonana, że dalsza zwłoka z przeprowadzeniem reform rządowych może okazać się zgubna dla niepodzielnego bytu Polski” – dodawał Essen.
Stłamszeni przedstawiciele opozycji bali się zabrać głos. Za to Stanisław August Poniatowski przemawiał trzykrotnie. Wreszcie, kiedy chciał zabrać głos po raz czwarty, gdy poseł Michał Zabiełło wezwał do przyjęcia ustawy przez aklamację i podniósł rękę, sala uznała to za gest poparcia dla tej inicjatywy. Zapanował tumult. W końcu uznano, iż konstytucję sejm uchwalił bez czytania, a nawet głosowania. Reformatorzy niesieni entuzjazmem opuszczali Zamek Królewski, zadowoleni, że ocalili Polskę i jest ich – tylko ich.
„Byliśmy narodem dzieci źle wychowanych, opryskliwych i swawolnych, na przemian trwożliwych i zuchwałych przez ciemnotę i lekkomyślność, a trwaliśmy tylko w przesądach. Otóż to wszystko minęło” – napisał niedługo potem król Staś w liście do polskiego dyplomaty szwajcarskiego pochodzenia Maurycego Glayre.
Bo się tylko własnego rządu boimy
„Moskwa straszna tym, co ojczyzny nie kochają. My się jej nie lękamy” – ogłosił ćwierć wieku wcześniej podczas sejmiku podolskiego Seweryn Rzewuski. Młody magnat nie mógł znieść faktu, że rosyjski poseł w Warszawie Nikołaj Repnin przygotowywał wymuszenie przyjęcia przez sejm traktatu gwarancyjnego. Narzucony przez cesarzową Katarzynę II układ legalizował stałą obecność na terenie Rzeczypospolitej 40-tys. rosyjskiego korpusu. Co oznaczało ostateczne przypieczętowanie sprowadzenia Polski do roli wasala Imperium Romanowów.
„Na to ja nigdy nie pozwolę – i jutro da Bóg w kościele pierwszy trupem ja i moi padną, niż byśmy słowo protekcja dla narodu wolnego i monarchom równego, miał do instrukcji przypuścić” – krzyczał do zebranej szlachty Rzewuski. Z takim nastawieniem wyruszał na obrady sejmu do stolicy. Ale Repnin nie bawił się w negocjacje, lecz kazał żołnierzom zapakować przywódców opozycji (w tym Rzewuskiego wraz z ojcem) do kibitki. Wywieziono ich do Kaługi, gdzie więziono przez pięć długich lat.
Ale gdy nadzór Moskali nad Polską osłabł, ofiara w imię szlacheckiej demokracji okazała się całkiem przyszłościową inwestycją. Wkrótce po wyjściu na wolność Rzewuski dostał od Stanisława Augusta Poniatowskiego nominację na hetmana polnego koronnego. „Buława była nagrodą za wieloletnią niewolę, która uwięzionym przez Repnina przydała aureolę męczenników za wiarę i wolność” – pisze Zofia Zielińska w opracowaniu „Seweryn Rzewuski – pułapka republikanizmu”. Jednak kiedy się okazało, że król dąży do wzmocnienia swojej władzy i ograniczenia szlacheckich przywilejów, drogi obu polityków się rozeszły. Rzewuskiemu zdecydowanie bardziej odpowiadały koncepcje Stanisława Szczęsnego Potockiego, któremu marzyła się likwidacja monarchii i przekształcenie Rzeczypospolitej w federacyjną republikę na wzór Stanów Zjednoczonych. Z jedynie iluzorycznym rządem centralnym. Taki ustrój miał tę zaletę, iż nic nie ograniczało w nim wolności osób najbardziej wpływowych i bogatych. Czyli w przypadku Polski – magnatów.
Co ciekawe, w sporze politycznym o przyszły kształt kraju Stanisław August Poniatowski i jego polityczni przeciwnicy zabiegali o względy Petersburga. Widząc w cesarzowej Katarzynie naturalnego arbitra. Gdy wiosną 1787 r. żeglowała wraz z dworem Dnieprem w stronę Morza Czarnego, polski król czekał na nią w Kaniowie. W zamian za udział Rzeczypospolitej w wojnie z Turcją chciał zgody na reformy wewnętrzne i wzmocnienie armii. Z kolei Rzewuski i Potocki czatowali na carycę w Kijowie, by przekonać ją do zablokowania ograniczania szlacheckiej wolności. Katarzyna wydała wówczas salomonowy werdykt. Zgodziła się na zwołanie sejmu mającego obradować dłużej niż zwyczajowe sześć tygodni, ale odrzuciła możliwość głębszych reform. Obu polskim delegacjom wydawało się, iż osiągnęły polityczny sukces.
Jednak ciężka wojna z Turcją całkowicie pochłonęła Rosję, na czym postanowiły skorzystać Prusy. Król Fryderyk Wilhelm II w połowie października 1788 r. przesłał do Warszawy notę zawierającą aluzję o możliwości zawiązania sojuszu. Zebrani na sejm posłowie oszaleli ze szczęścia: „Jego przyczyną było potraktowanie Rzeczpospolitej jako równorzędnego partnera. Dla odzyskania przez sejmujących poczucia własnej wartości, które nota Fryderyka Wilhelma II wskrzesiła, nie miały znaczenia złe intencje, jakie Prusakowi przyświecały, w których to intencjach niedoświadczeni posłowie się nie orientowali” – pisze Zielińska. Tak podbudowane ego zwolenników reform pchnęło ich do gorączkowej pracy nad przebudową Rzeczypospolitej. W parlamencie stanowili mniejszość, lecz niezachwiane poczucie posiadania racji niwelowało tę niedogodność. Ich oponenci zostali zepchnięci do defensywy, acz nie zamierzali składać broni.
Rzewuski wiosną 1788 r. zaczął się udzielać jako publicysta polityczny. Opublikował wówczas serię broszur o tym, jak wprowadzenie dziedzicznej monarchii i wzmocnienie królewskiej władzy doprowadzi Rzeczpospolitą do absolutyzmu. Ale publicyści obozu patriotycznego – Hugo Kołłątaj czy Julian Ursyn Niemcewicz – zdecydowanie lepiej władali piórem. Czując przewagę oponentów, Rzewuski szukał sojuszników za granicą. Zakładając, iż królowi Prus i cesarzowi Austrii będzie się opłacało zablokowanie przemian w Polsce. „We wspomnianych memoriałach ostrzegał Prusy przed przekształceniem się Polski w monarchię, która – agresywna jak wszystkie monarchie – niebawem zagrozi sąsiadom” – opisuje Zofia Zielińska.
W obcych nadzieja
Uchwalenie Konstytucji 3 maja było dla stronnictw antyreformatorskich szokiem. „Królu najjaśniejszy, zapytaj się serca swego, którą przysięgę dochować powinieneś? Czy tę, za którą wolny naród dał ci koronę i na której W.K.Mci. prawo do tronu polega? Czyli tę, którą kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt osób wymyślili (przysięgę na Konstytucję – aut.)” – pytał Poniatowskiego w liście przesłanym z Wiednia trzy tygodnie po przyjęciu konstytucji Stanisław Szczęsny Potocki, przyszły marszałek konfederacji targowickiej. „Dzień ów fatalny trzeci maja jest zgubą wolności i egzystencji Rzeczpospolitej, którą całkiem zniszczył, a monarchię ustanowił, każdy prawy Polak mówić i czuć inaczej nie może” – dodawał polityk. W tym czasie Potocki usilnie namawiał cesarza Leopolda II i kanclerza Wenzela von Kaunitza do interwencji w Warszawie. „Cóż to imię Rzeczypospolitej znaczy? Gdy monarcha dziedziczny włada wojskiem i skarbem, gdy równowaga wszelka zniesiona, a moc króla wszystko przeważa, gdy żadnych paktów nie ma między królem a narodem” – tłumaczył Potocki motywy swojego postępowania w liście przesłanym generałowi Stanisławowi Małachowskiemu.
Początkowo stłamszona opozycja zaczynała stawiać reformatorom coraz mocniejszy opór. „Nasuwa się pytanie, jak wiadomość o tak niespodziewanym, gwałtownym i całkowitym obaleniu dawnego ustroju zostanie przyjęta na prowincji. Z uwagą należy również oczekiwać, jak ostatnie nieprzewidziane zmiany ustrojowe w Polsce zostaną przyjęte przez sąsiednie dwory, a zwłaszcza Prusy” – zauważał w raporcie przesłanym z Warszawy do Wiednia w maju 1791 r. austriacki poseł Benedykt de Cache. Jego obawy wkrótce zaczęły się potwierdzać.
Jeśli idzie o funkcjonowanie administracji Rzeczypospolitej, wzmocnienie armii i zakres władzy króla, konstytucja de facto niewiele zmieniła. Źle zorganizowane państwo nijak nie chciało się naprawić samo z siebie, tylko dzięki patriotycznemu uniesieniu. Prawdziwe zmiany wymagały czasu i upartego wprowadzania reform niemal w każdej dziedzinie życia. Tymczasem międzynarodowa awantura, którą wywołał trzeciomajowy zamach stanu (bo tak go wówczas postrzegano w Europie), odebrała reformatorom ten komfort. Z Petersburga, Wiednia i Berlina zaczęto uważnie przyglądać się temu, co robią politycy w Warszawie. Wszędzie kalkulowano, jak ich poczynania mogą zmienić układ sił w Europie. Służby dyplomatyczne ościennych mocarstw nie musiały się przy tym specjalnie wysilać. Niemal każdy polski polityk, gdy tylko poczuł, iż może przegrać walkę o władzę, natychmiast udawał się po pomoc do poselstwa któregoś z mocarstw. O to, jakie mogą być długofalowe konsekwencje tego stanu rzeczy, nie troszczono się zbytnio. Przecież taki model politykowania „a la Pologne” nie był niczym nowym.
„Stronnictwo rosyjskie w Polsce powiększa się” – donosił do Berlina pod koniec października 1791 r. poseł pruski w Warszawie Leopold von Goltz. „Nie należy jednak sądzić, że składa się ono wyłącznie z osób skompromitowanych czy też oddanych interesom Rosji. Są też tam ludzie światli, zasłużeni i gorliwi patrioci, którzy opowiedzieli się potajemnie po stronie opozycji” – uzupełniał raport.
Likwidacja w imię wolności
„Polsko, już nie jesteś Polską, bo nie jesteś wolną” – pod tym hasłem jesienią 1791 r. organizowała się antyreformatorska opozycja. Stronnicy demokracji szlacheckiej histerycznie reagowali na każdy symptom wskazujący, iż ograniczanie swobód obywatelskich będzie kontynuowane. Za szczególnie niebezpieczne uznano dołączenie do ustawy zasadniczej deklaracji Stanów Zgromadzonych. Wedle jej zapisu każdemu, kto wypowiadał się niechętnie o konstytucji, groziło natychmiastowe postawienie przed sądem sejmowym i surowe ukaranie. Opozycja uznała ten nowy przepis za jednoznaczny atak na wolność słowa.
Z tym większą więc gorliwością szukała sojuszników za granicą. Ale w Berlinie i Wiedniu rządzący niespecjalnie kwapili się do obalenia Konstytucji 3 maja. Rzewuskiemu, Potockiemu ani też innym, mniej światowym przywódcom ruchu antyreformatorskiego zupełnie nie przychodziło do głowy, że zachodzące w Rzeczypospolitej zmiany są na rękę zarówno Prusom, jak i Austrii. Choć dostrzegał to każdy średnio rozgarnięty zachodni dyplomata. Wzmocnienie Polski osłabiało Rosję, która niebezpiecznie urosła w potęgę po sukcesach w wojnie z Turcją. Gdyby Rzeczpospolita wyrwała się spod kurateli Katarzyny II, wówczas skazana byłaby na sojusz z krajami niemieckimi. A z kolei gdyby caryca zdecydowałaby się na interwencję zbrojną, wtedy musiałaby zaproponować ościennym mocarstwo nowy rozbiór słabego kraju. Tak czy siak Berlin i Wiedeń zyskiwały. Dlatego obrońcy szlacheckiej wolności doczekali się jedynie słownych deklaracji poparcia.
Coraz bardziej tym rozczarowani upatrywali ostatniej szansy na odzyskanie władzy w pomocy carycy. Wprawdzie wobec Rosji nie czuli żadnej sympatii i trochę się jej obawiali, lecz nienawiść do tych, którzy odebrali im kraj, okazywała się silniejsza od rozsądku. O takiej aberracji jak poczucie odpowiedzialności za państwo nie wspominając. Natomiast reformatorzy, niestety już poniewczasie, zaczęli się orientować w sytuacji.
Gdyby przed narzuceniem konstytucji szukali porozumienia i choć trochę podzielili się władzą z opozycją, to wówczas kompromis byłby jeszcze możliwy. Ale po 3 maja nad wszystkim górowały już tylko emocje. Kiedy król wspólnie ze Stanisławem Małachowskim oraz Ignacym i Sewerynem Potockimi wysłał listy do Szczęsnego Potockiego, proponując ugodę i prosząc, żeby ten wrócił do kraju, otrzymali twardą odpowiedź. „Niebezpieczeństwo projektów rozbioru nie może być usprawiedliwieniem, w takim wypadku należało przysięgać obronę Rzeczypospolitej a nie nakładać na nią domowe pęta. Ta zgubna dla wolności rewolucja nie może przynieść Polsce ni spokoju, ni bezpieczeństwa, a stanie się przyczyną waśni spustoszenia i niewoli” – odpisał stronnik demokracji szlacheckiej, pakując już kufry przed wyjazdem z Wiednia do Petersburga. Nim ruszył w drogę, posłał księciu Grigorijowi Potiomkinowi anonsujący go list. „Każdy prawdziwy Polak, którego nie uwiodła kabała pruska i królewska, jest przekonany, że zbawienie ojczyzny może przyjść tylko ze strony Rosji, inaczej naród zostanie zniewolony” – oznajmiał zaufanemu współpracownikowi carycy.
Wkrótce Katarzyna Wielka zaprosiła Szczęsnego Potockiego i Seweryna Rzewuskiego do swojej kwatery wojennej w Jassach. Dołączył do nich, spokrewniony przez żonę z Potiomkinem, znany karierowicz Ksawery Branicki. Jadący na to spotkanie obrońcy wolności naiwnie zakładali, iż cesarzowa jedynie obali konstytucję i odda im władzę nad Polską. Początkowo wszystko wskazywało na to, iż mają rację. Katarzyna za radą Potiomkina zaleciła działania wzmacniające opozycję, tak by stopniowo osłabić reformatorów i odebrać im rządy. Służyć temu miały m.in. różnego rodzaju demonstracje i skargi na konstytucję składane w urzędach grodzkich. „Będzie pożytecznym dla sprawy, ażeby w tych protestacjach i manifestach znajdowała się wzmianka o zagwarantowaniu przez nas swobód Rzeczypospolitej Polskiej i jej praw kardynalnych oraz że protestujący wskutek tego udają się do naszej protekcji i proszą o pomoc” – nakazywała podwładnym w spisanej przez siebie instrukcji cesarzowa.
Ale nagle książę Potiomkin zmarł i kierowanie polityką zagraniczną Rosji przejął Aleksander Biezborodko. W jego ocenie bez bardziej zdecydowanych działań przeciw Polsce zachodziło ryzyko, iż nastąpi trwała zmiana układu sił w Europie. Jednym słowem Rzeczypospolitej uda się trwale wyrwać spod moskiewskiej kurateli. Jego obawy w końcu przekonały carycę, że należy powtórzyć manewr z rozbiorem. Na dworze w Petersburgu przyjęto taki pomysł entuzjastycznie. Poprzedni rozbiór przyniósł rozparcelowanie olbrzymich majątków ziemskich miedzy faworytów Katarzyny. A tym razem Rosja miała położyć łapę na jeszcze bogatszych obszarach Rzeczypospolitej.
I znów tę oczywistość dostrzegali wszyscy poza Polakami. Na polecenie carycy w marcu 1792 r. Biezborodko sprowadził do Petersburga Potockiego, Rzewuskiego i Branickiego. Po krótkim urabianiu dano im do podpisania akt konfederacji zredagowany przez specjalistę od spraw polskich Wasyla Popowa. „Spraw, aby Polak, sąsiad twój i sprzymierzeniec, winien ci był wolność swoją, spraw, aby wielkie imię twoje, które przejdzie w najodleglejsze czasy, wzbudziło w najpóźniejszej potomności Polaków uczucia nieograniczonej wdzięczności” – apelowali do Katarzyny Wielkiej sygnatariusze dokumentu.
Trzy miesiące po ogłoszeniu aktu konfederacji w przygranicznym miasteczku Targowica wojska rosyjskie wkroczyły do Polski, żeby bronić demokracji, praw obywatelskich oraz wolności słowa. W Warszawie zaskoczeni reformatorzy nie bardzo wiedzieli, co robić, zaś król myślał jedynie o tym, jak najszybciej skapitulować. Nie minęło wiele czasu, a równie wielkie zaskoczenie czekało targowiczan. Katarzyna II nie oddała im kraju, lecz przeprowadziła kolejny rozbiór. Bo ona też kierowała się zasadą, że dobry uczunek jest wtedy, kiedy „Kali kraść krowy”.
Poseł Jan Suchorzewski rzucił się nawet pod nogi króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z okrzykiem: „Zabiję mego sześcioletniego syna, bo nie chcę, aby żył w niewoli, jaką daje konstytucja”. Widząc to, biskup Adam Stanisław Krasiński zakrzyknął: „Ogolić łeb wariatowi i odesłać do czubków”