Ach, Manhattan! Cudowny Manhattan, upstrzone żółtymi taksówkami mrowisko, z pozoru chaotyczne, w rzeczywistości niezwykle uporządkowane. Pod ziemią metro nie przestaje słuchać rozkładu jazdy, śmigając po wydrążonych w skale tunelach, na niebie piloci samolotów grzecznie ustawiają się w kolejce, by uniknąć rynsztokowych bluzgów słynnych kontrolerów lotu z JFK. Na ziemi ludność Nowego Jorku posortowała się karnie według majętności. Podaj mi swój adres (i odległość w jardach od Central Parku), a powiem ci, ile masz na koncie. Upper East Side? Potrzebny będzie awaryjny zapas zer.

Wydana niedawno książka Wednesday Martin „Primates of Park Avenue” („Naczelne z Park Avenue”) to autobiograficzna kronika życia wśród matek z Upper East Side właśnie. Książka nie jest dobra. To kolejne dziecko trendu, który zbyt dosłownie traktuje skądinąd dobrą radę z kursów pisania, by pisać o tym, co znamy z autopsji (z serii: „jadłam budyń przez siedemnaście dni i mam pewne przemyślenia na temat życia” czy „żyłam w stadzie bezpańskich psów przez pół roku i mam pewne przemyślenia na temat życia”). Ale na co komu jakość, gdy w gratisie z lipą dostajemy skandal. Martin, pisząc w konwencji antropologa obserwatora, zdradza bowiem liczne soczyste tajemnice plemienia najbogatszych kur domowych świata. Na przykład tę o „bonusie żony”.
Po pierwsze musimy pamiętać, że żony na Upper East Side to nie są zwyczajne żony, jak ty czy ja. Są na przykład od zwykłych żon nieco ładniejsze, a poza tym lepiej wykształcone – w końcu niejedna poznała przyszłego w jakiejś Harvard Business School. Mimo to są w większości udomowione – nie pracują, jeśli nie liczyć dobroczynności i komitetów w muzeach sztuki nowoczesnej. Mają za to dochód, choć nie do końca stabilny. Dzieci dostały się do prestiżowego przedszkola? Serwis sprzątający nie ścina się z nianiami i dom działa bez zarzutu? Koledzy z Wall Street padli na widok twojej sukni na dobroczynnym balu? Być może kwalifikujesz się na żonobonus, który mąż wypłaci z końcem roku. Jeśli, oczywiście, remont bawialni przebiegnie bez problemu, a na twoim czole nie pojawią się nowe zmarszczki. Warto się starać, bo taki bonus to nie przelewki – można zań nabyć kilka torebek Hermesa, futro od Toma Forda, nowe auto i jeszcze fundnąć sobie wakacje z psiapsiółką na Malediwach (o ile ta dostanie swój bonus, bo jakoś się tak ostatnio zapuściła). A mąż może bonus zwiększyć, zmniejszyć, skasować – najczęściej wedle zasad opisanych w intercyzie.
Jeśli to prawda, to... okropne, prawda? Żeby w XXI w., w najbardziej otwartym społeczeństwie na Ziemi, w epicentrum liberalnego światopoglądu, jakim jest Nowy Jork, po erze pionierskiego feminizmu, feminizmu i postfeminizmu, wśród najlepiej ustawionych obywateli naszej planety wciąż panowały w rodzinach stosunki feudalne! Żeby kobiety tak łatwo oddawały pole mężom, same grupując się na siłowniach, salonach manicure i wokół przedszkoli, odbierając w dodatku zajęciom tak upiększającym, jak i wychowawczym status przyjemności bądź moralnego obowiązku, a czyniąc z nich pole kapitalistycznej wymiany! I żeby jeszcze perwersyjna kombinacja neoliberalnego modelu człowieka z patriarchatem poszła tak daleko, że spontaniczna unia miłości, jaką jest związek dwojga ludzi, została zbrukana przez jednostronną ewaluację usług! Co z kolei sprawia, że kobieta, która powinna mieć wszystko, jest zależna od męża i finansowo, i emocjonalnie! Brr i fuj!
Ale kiedy już się człowiek pootrząsa z obrzydzeniem, zadowolony z nagle uzyskanej moralnej wyższości nad ludźmi, którzy do tej pory byli obiektem jego zazdrości, zaczyna się zastanawiać. A co jeśli w szaleństwie najbogatszych nowojorczyków jest metoda? Czyż nie trąbimy bezustannie o niedocenianej pracy kobiet? Czyż nie wyliczamy wartości domowych zajęć, takich jak pranie czy spacery z dziećmi, biadoląc nad tym, że nagrodą za nie jest nie emerytura, ale depresja i zmęczenie? Bogate nowojorczanki może nie piorą i nie prasują, ale każda forma życia ma swój model pracy domowej, który niekiedy obejmuje kierowanie zespołem sprzątającym wiejską posiadłość i malowanie paznokci przed wieczornym koktajl party. A co jeśli życie pięknych matek z Manhattanu to feministyczny sen, w którym wreszcie można zająć się domem i dziećmi z wyboru, nie z konieczności – bez strachu o ekonomiczną pustkę? Jeśli faktycznie reguły przyznawania bonusu reguluje intercyza, to może z jałmużny staje się on prawowitym wynagrodzeniem?
I jak to bywa w życiu, z jednej strony horror, z drugiej bajka. Ale nawet jeśli bajka, to jedno i tak boli: czemu to należyte wynagrodzenie za pracę w domu decydują się odbierać jedynie kobiety? Dlaczego Martin nie opisała żadnego przypadku mężobonusu?