Hillary Rodham Clinton zadeklarowała w niedzielę – bez wielkich fanfar – że wystartuje w wyścigu do Białego Domu.
Zaskoczenie żadne, bo od początku pytanie brzmiało raczej, kiedy to ogłosi niż czy w ogóle. Zaskoczenia nie będzie również w prezydenckich prawyborach Partii Demokratycznej, bo już teraz jest niemal pewne, że wygra je w cuglach, a zakłady można przyjmować co najwyżej w kwestii tego, po głosowaniach w ilu stanach jej potencjalni rywale rzucą ręcznik. Co oznacza, że z miejsca staje się ona bardzo poważną kandydatką do urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych, bo z większością republikańskich pretendentów na razie wygrywa – jedynie Jeb Bush ma podobne szanse – a z kolei pozostali demokraci przegrywają nie tylko z nim, lecz także z innymi republikanami.
Deklaracja Hillary Clinton zwiększa szanse na to, że przyszłoroczne wybory przejdą do historii. Nie dość, że będzie ona pierwszą kobietą, która ma realne szanse na prezydenturę, to jeszcze mogą być one starciem przedstawicieli dwóch najbardziej wpływowych obecnie politycznych klanów w Ameryce, czyli żony byłego prezydenta z synem i bratem dwóch innych, a nie można też wykluczyć, że w decydującej rozgrywce o Biały Dom zmierzą się dwie kobiety, bo wśród chętnych na nominację republikanów jest m.in. była prezes AT&T oraz Hewlett-Packard Carly Fiorina. Zostawiając jednak na boku wszystkie te historyczno-medialne smaczki, ważniejsze jest to, co prezydentura pani Clinton oznaczałaby dla Ameryki – oraz dla nas?
Z tym jest pewien problem, bo nie wiadomo jeszcze, jaka jest alternatywa. W sytuacji, gdy Rosja coraz bardziej otwarcie pokazuje swoje neoimperialne ambicje, intuicyjnie wydaje się, że z naszego punktu widzenia lepszy byłby prezydent republikański. Wystarczy przypomnieć, że demokrata Barack Obama zaczął prezydenturę od ogłoszenia resetu w stosunkach z Rosją, co Władimir Putin potraktował jako zachętę do sięgania po władzę u sąsiadów.
Problem w tym, że nie każdy republikanin jest Johnem McCainem czy – sięgając nieco do historii – Ronaldem Reaganem, by można było na niego liczyć w kwestii twardej polityki w stosunku do Putina. Jednym z dwóch republikanów, którzy jak do tej pory oficjalnie ogłosili zamiar ubiegania się o prezydenturę, jest Rand Paul, polityk niewątpliwie wyrazisty, zwolennik niskich podatków i państwa ograniczanego do minimum. A także izolacjonista w polityce zagranicznej. Raczej nie ma co liczyć, że będzie zwiększał budżet Pentagonu po to, by bronić odległej Europy. Inni, tacy jak Ted Cruz czy Marco Rubio, zamykać Ameryki na świat nie zamierzają, ale też nie dali się szczególnie poznać na polu polityki zagranicznej, a z racji pochodzenia bardziej mogą ich interesować stosunki z Ameryką Łacińską. Trudno też przypuszczać, by któryś z nich – lub jeszcze kilku innych republikanów, którzy obecnie bardziej niż polityką zagraniczną zajmują się reformą służby zdrowia czy prawem do noszenia broni – potrafiło z pozycji siły rozmawiać z tak wytrawnym graczem, jakim jest Władimir Putin. Jeśli któryś z realnie rozpatrywanych republikańskich pretendentów mógłby się tego podjąć, to najprędzej jest to Jeb Bush. On przynajmniej może liczyć na parę porad od starszego brata.
Pod względem doświadczenia w polityce zagranicznej Hillary Clinton – jako była sekretarz stanu przez cztery lata – wygrywa ze wszystkimi pozostałymi kandydatami, zarówno demokratów, jak i republikanów. Ale też nie każdy doświadczony polityk jest z automatu dobrym politykiem, a pani Clinton siłą rzeczy częściowo odpowiada za Obamowski reset w stosunkach z Rosją. Na pewno z naszego punktu widzenia jest ona lepszym rozwiązaniem niż którykolwiek z jej potencjalnych rywali partyjnych, bo ci – poza nieco za starym do Białego Domu wiceprezydentem Joem Bidenem – ani się nie zajmują polityką zagraniczną, ani nie wyglądają na takich, którzy chcieliby zwiększać wydatki na zbrojenia po to, aby zatrzymywać Rosję. Ale czy z tego powodu, że ma większe doświadczenie w polityce zagranicznej, jest ona lepszą kandydatką niż każdy z republikanów? To już dyskusyjna teza. Z tego, co można powiedzieć na teraz, z polskiego punktu widzenia najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby republikańskie prawybory wygrał ktoś, kto uważa, że Ameryka powinna nadal odgrywać czołową rolę w świecie i nie będzie się bał konfrontacji z Rosją. Wtedy w decydującej rozgrywce o prezydenturę ta żywotna dla nas kwestia nie spadnie w debatach na jakieś odległe miejsce. Na dziś to już byłoby dobrze.
Z naszego punktu widzenia lepszy byłby prezydent republikański, który nie bałby się postawić Rosji