Kiedy jadę samochodem z Warszawy do siebie na wieś, przejeżdżam przez Iganie i mam te same uporczywe skojarzenia. Kto jednak wie, pamięta, dlaczego ta wieś zapisała się w historii Polski? Można naturalnie sięgnąć do podręcznika czy wygooglać. Historię poznajemy z podręczników i z filmów. Historia jest ciekawa, tak samo jak ciekawe są nowe odkrycia z zakresu neurobiologii lub genetyki. Czy wszelako historia jest dla nas żywa? Nie idzie o pamięć, lecz o to, czy ludzie, miejsca, zdarzenia, takie jak bitwa pod Iganiami – jedna ze zwycięskich bitew generała Prądzyńskiego w trakcie powstania listopadowego – należą do historii żywej. Czyli czy wciąż się o nich opowiada, pisze, kojarzy i odnosi do kontekstu polskości? Nie chodzi o pamięć, bo przypomnieć zawsze można, lecz o żywą obecność. Otóż żywej historii już w Polsce nie ma. Pamięć o tragediach od powstania listopadowego przez styczniowe, warszawskie czy Smoleńsk można przywołać mechanicznie. To jednak nie sprawi, że zdarzenia te znajdą miejsce w żywej historii.
Kiedy wznosimy pomniki, zazwyczaj mówimy o tym, że mają one upamiętniać daną postać historyczną. Z tego zaś wynika, że na co dzień jej nie pamiętamy lub pamiętamy bardzo słabo. Głowy państwa czy prezydenci miast podczas uroczystości otwarcia przebudowanego placu imienia – na przykład – Józefa Piłsudskiego wzywają, by miejsce to przypominało nam o polskich bohaterach. A zatem, skoro trzeba przypominać, to nie pamiętamy. W opisach muzeów w niewielkich miastach często pojawia się fraza, że obiekty tam zebrane mają pomóc zachować w pamięci lokalną historię. Czyli już ją zapomnieliśmy.
Zresztą pamiętanie nie jest tym samym co poczucie przynależności do wspólnoty historii żywej. Pamiętanie to wyćwiczona lekcja, której treść po pewnym czasie i przy sprzyjającej okazji pójdzie w niepamięć. Doskonale wiemy, jak łatwo jest zapomnieć wydarzenia z własnego życia, więc dlaczego mielibyśmy pamiętać o tym, co składa się na pamięć narodową. Dlatego, chociaż wiele gromkich słów pada z publicznych trybun, w gruncie rzeczy pamięć narodowa istnieje bardzo słabo lub nie istnieje w ogóle.
Przecież, kiedy mówimy o pamięci narodowej, to mamy na myśli mity i symbole, które stanowią dla nas wszystkich punkty odniesienia. Powtarza się sformułowanie „mit założycielski”. Ale czy jeszcze funkcjonują takie mity? Coroczne obchody 31 sierpnia mają przywołać mit założycielski współczesnej Polski, czyli powstanie Solidarności. Czy jednak w rzeczywistości taki mit założycielski funkcjonuje? Doskonale wiemy, że nie. A nawet gorzej: nawet tej daty nie udało się zostawić w spokoju i uznać za symboliczną. Co sprawia, że już nie poczuwamy się, większość z nas na pewno, do udziału w łańcuchu symboli i wyobrażeń, w historii żywej?
Okoliczności, jakie przyczyniły się do śmierci historii żywej, jest wiele, zarówno związanych z praktyką współczesnego życia, jak i z przemianami społecznymi. Najlepiej to widać, kiedy obserwujemy zanik historii mówionej. Chowałem się jeszcze w czasach, kiedy opowieści domowe o minionych zdarzeniach były niemal rytuałem. Świadkowie czy uczestnicy części tych zdarzeń jeszcze żyli, należeli do najbliższego kręgu rodzinnego. Uczyć angielskiego przychodziła do domu smutna pani, która była siostrą sławnego „Zośki”, a historię ludzi, których teraz określa się mianem żołnierzy wyklętych, znałem od ojca chrzestnego, który był zastępcą szefa Wolności i Niezawisłości (WiN), czyli dowództwa politycznego stanowiącego kontynuację AK już po wejściu bolszewików do Polski. WiN wydał rozkaz wycofania się z walki zbrojnej, wiedział, że sytuacja jest beznadziejna, a ci bardzo nieliczni, którzy rozkazu nie posłuchali, teraz są obdarzani niezrozumiałym szacunkiem. Owszem, ich losy były tragiczne, ale śmierć nie wystarcza do tego, by stać się symbolem.
Słyszałem więc historię mówioną. Historia mówiona z oczywistych powodów dominowała także na polskiej wsi. Jednak w rezultacie zawikłanych wydarzeń wojennych, bohaterstwa i kolaboracji, niejasnego poczucia narodowego tu, gdzie mieszkam, czyli na Podlasiu, opowieści lokalne podlegały autocenzurze. W społeczności, która była unicka, po 1874 r. zmuszona do przyjęcia prawosławia, po 1918 r. – katolicka, a w czasie wojny częściowo znowu prawosławna, zawiłości te całkowicie zniknęły z ludzkich opowieści. Podobnie jak zniknęli licznie w okolicy mieszkający Żydzi. Nie było to postępowanie świadome ani celowe, przykrych rzeczy nie jesteśmy skłonni pamiętać, a ponadto rządy komunistyczne zmuszały do niepamiętania. Historia żywa, historia mówiona więc już także tu nie istnieje. Nastąpiło, podobnie jak w skali całego kraju, zerwanie ciągłości.
Historia żywa istniała nie tylko dzięki przekazowi słownemu. Istniała przede wszystkim w rozmowie między pokoleniami, polemikach, wspomnieniach, poszukiwaniu wzorów i mitów. Co najmniej od czasu powstania listopadowego Polacy żywili się rozmową o przeszłości. Przeważająca część polskiej myśli politycznej XIX wieku polegała na debacie o przeszłości. Konserwatyści krakowscy w źle rozumianej przeszłości – powstania styczniowego, ale i wcześniejszej, bo Sejmu Wielkiego – doszukiwali się źródeł błędnego pojmowania teraźniejszości i błędnej polityki. Polemizowali z nimi historycy ze szkoły warszawskiej, którzy inaczej intepretowali historię żywą.
Józef Piłsudski, który urodził się przecież trzy lata po upadku powstania styczniowego, w latach 20. przywoływał jako mit założycielski polskiej państwowości pieczęć Rządu Narodowego z czasów tamtego powstania. Jak bardzo należało ono do historii żywej, świadczy literatura, która obecnie staje się coraz trudniej zrozumiała lub wręcz nie do zrozumienia. „Uroda życia” Stefana Żeromskiego czy znakomite opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza, których akcja dzieje się w trakcie powstania styczniowego, stają się zabytkami muzealnymi.
Jeszcze w latach 70. spory o historię żywą stanowiły zasadniczą część polskiego życia intelektualnego i patriotycznego. Niewątpliwie były to spory zastępcze, bo nie można było mówić o polityce wprost. Czasami były to spory gwałtowne, przede wszystkim o powstanie warszawskie, lecz także o listopadowe, że przypomnę książkę Andrzeja Kijowskiego „Noc listopadowa”. Kto to teraz pamięta? Dla kogo jest to historia żywa?
Mamy do czynienia nie tylko ze zniknięciem symboliki, która w ogromnym stopniu ułatwiała rozmowę między pokoleniami, ale też ze zniknięciem myśli, która z tej symboliki korzystała. Specyfika polskiej myśli politycznej, od konserwatyzmu po socjalizm, polegała na silnym zakorzenieniu w historii żywej. W Polsce nie było sprzyjających okoliczności dla uprawiania filozofii politycznej w XIX i XX w., toteż nie jakość polskiej myśli politycznej ją wyróżniała, lecz właśnie silne odniesienie do przeszłości. Co pewien czas pojawiał się bunt przeciwko temu zanurzeniu w historii żywej, ale były to jedynie bunty ożywiające debatę, a nie ją niszczące. Potem komuniści, wbrew woli, podsycali myśl polityczną, zmuszając ją do zachowania ciągłości w obronie przed z góry narzucaną nieciągłością.
Rola historii żywej w Polsce była szczególna, ale na nieco innych zasadach Francja żyła i może jeszcze żyje żywą rewolucją francuską, a Stany Zjednoczone wojną secesyjną. Jednak w końcu XX w. zasada ciągłości historycznej we wszystkich krajach zachodnich została podważona, a sama ciągłość zerwana. Podobnie stało się w Polsce, tylko my ze względu na uprzednią rolę ciągłości silniej tę zmianę odczuwamy.
Co się takiego zdarzyło w całej kulturze europejskiej, że ciągłość tradycji uległa zerwaniu? I co w szczególności w Polsce? Jest to kwestia już nie tylko historii żywej, ale odniesienia do przeszłości, która zamiast tradycji stała się tylko dziedzictwem, czyli przekazem materialnym, który jest traktowany neutralnie. Rewolucja społeczna czy też rewolucja demokratyzacyjna to czynnik najważniejszy. Obywatelami stali się wszyscy, bez względu oczywiście na ich poczucie członkostwa we wspólnocie historii żywej. Już w XIX w. filozofowie obawiali się, że wspaniała idea demokracji będzie miała skutki uboczne, a jednym z nich będzie przeniesienie całego ciężaru życia na teraźniejszość. Historia żywa, nie wstydźmy się tego, była przywilejem szerokich elit. Nowi obywatele nie mieli i nie mają ani wspomnień, ani potrzeby ciągłości.
Doskonale to widać na przykładzie powodzenia filmów czy książek historycznych. Olbrzymie masy ludzi oglądają, ja też, filmy historyczne lub czytają wspomnienia, pamiętniki lub dzienniki z ciekawości. Traktują jako rozrywkę, a nie jako przedmiot refleksji, sporu czy element ciągłości. Obchody ważnych czy tragicznych wydarzeń to także raczej okazja do telewizyjnego pokazu, a nie do żywej debaty. Wszystko to, co jest tylko ciekawe, automatycznie nie jest ważne. Historia żywa nie jest ciekawa, historia jako rozrywka – tak. Żeby jednak historia mogła pełnić funkcję rozrywki, musi zostać uwolniona od ciężaru powagi.
Powagi już przywrócić się nie da. Nikt nie jest zresztą tym zainteresowany. Ani masy społeczne składające się z nowych ludzi bez przeszłości, ani liczne kraje, które co najmniej od czasów II wojny światowej mają kłopoty z historią żywą, gdyż należy do niej okres wojennej kolaboracji. W Polsce, wydawałoby się, historia żywa miała wielkie szanse ze względu na Solidarność i późniejsze zdarzenia, ale ta szansa została zaprzepaszczona, a może po prostu nie mogła być wykorzystana. Czegóż więc chcemy? Czy można odnowić mity i symbole albo skonstruować nowe?
Zapewne tak, ale trzeba zaakceptować elitarny charakter historii żywej. Innymi słowy, tak lubiane przez polityków słowa głoszące, że pomnik, zdarzenie, fragment przeszłości stanowi część pamięci narodowej, są puste. Historia żywa może powrócić tylko w rezultacie rzetelnej debaty na temat tego, co było w przeszłości dramatyczne czy bohaterskie i tego, co było wielkim błędem lub fatalnym doświadczeniem. Na przykład w Polsce nie można dokonać rekonstrukcji historii żywej bez prawdziwego opisu losu większości społeczeństwa, czyli polskich chłopów, którzy cierpieli okrutną niewolę społeczną, lub bez opisu narodowej roli wielkiego polskiego romantyzmu. I jedno i drugie stało się niemożliwe w czasach demokratycznego umiłowania przeciętności i teraźniejszości. Więc ewentualność rozpoczęcia wspomnianej debaty jako części historii żywej jest nikła, a być może – żadna.
Mamy zatem do czynienia ze sprzężeniem zwrotnym – demokratyczna normalność unicestwia historię żywą, a brak historii żywej uniemożliwia budowanie wspólnoty demokratycznej. Widzimy to doskonale w języku, metaforach, skojarzeniach i w posługiwaniu się symbolami. W wystąpieniach publicznych – pomijając te sztuczne, czyli okazjonalne z racji tej lub innej rocznicy – w publicystyce brak jest odniesień do historii żywej, ponieważ byłyby one niezrozumiałe dla olbrzymiej większości społeczeństwa. Nie ma więc w tym zakresie żadnej nadziei. Nie znamy już dawnych mitów i nie stworzymy nowych. Musimy jednak zadawać trudne pytanie o to, jak ma trwać wspólnota pozbawiona podstaw w historii żywej? Ja na to pytanie odpowiedzi udzielić nie potrafię.