Zwaśnione Armenia i Azerbejdżan też mogą poróżnić Zachód i Rosję
Region pięciu wojen / Dziennik Gazeta Prawna
Ukraina, islamiści w Iraku, wojna w Syrii i zawieszone na razie działania w Strefie Gazy – wszystkie te konflikty zdominowały pierwsze strony światowych gazet. Na obszarze między Morzem Czarnym i Zatoką Perską tli jednak jeszcze jeden spór, który potencjalnie może się skończyć wojną. Od tygodni utrzymuje się niespotykane od lat napięcie między Armenią i Azerbejdżanem. Konflikt między nimi może się stać kolejną zastępczą wojną między Zachodem a Rosją.
Chodzi o Górski Karabach. Ta zamieszkana przez Ormian enklawa na terenie Azerbejdżanu została zajęta przez wojska Armenii na początku lat 90. Erywań skorzystał z chaosu u sąsiada, jednak nie zdecydował się na aneksję zajętego terytorium. Zamiast tego władze w Stepanakercie ogłosiły niepodległość, formalnie nieuznaną jednak przez nikogo, włącznie z Erywaniem. Po dwóch dekadach cały budżet Armenii jest mniejszy niż budżet ministerstwa obrony Azerbejdżanu, bogatego w zasoby naturalne.
Dlatego może się okazać jedynie kwestią czasu, gdy Baku upomni się o okupowane tereny na ormiańskim pograniczu. Od czasu do czasu na linii oddzielającej pozycje azerskie i ormiańsko-karabaskie dochodziło do strzelanin. W maju jednak konflikt eskalował, gdy w okolicach miasteczka Füzuli/Waranda doszło do bitwy, w wyniku której zginęło trzech żołnierzy. Od tej pory do starć dochodzi regularnie, a ofiary śmiertelne liczy się w dziesiątkach.
– Oni wiedzą, że mamy rakiety balistyczne, które w krótkim czasie mogą obrócić każdą kwitnącą miejscowość w zgliszcza – mówił rządzący Armenią Serż Sargsjan. „Wojna się nie skończyła, co najwyżej jej pierwsza faza. Ale druga również może się rozpocząć” – ostrzegał na Twitterze prezydent Azerbejdżanu Ilham Aliyev. Baku może przy tym liczyć na pełne poparcie Ankary. – Turcja opowiada się za pokojowym uregulowaniem konfliktu w Górskim Karabachu, ale Azerbejdżan ma prawo odzyskać okupowane ziemie zarówno na drodze politycznej, jak i wojennej – oświadczył turecki minister ds. relacji z UE Mevlüt Çavuşoglu.
Turcja, dla której Azerbejdżan jest państwem najbliższym językowo i kulturowo, należy do NATO. Tymczasem wroga obu państwom Armenia pozostaje w bliskim sojuszu z Rosją w ramach Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Moskwie kolejna wojna jest jednak nie na rękę, ponieważ z jednej strony jest zaangażowana w agresywne działania na Ukrainie, z drugiej – łączą ją poprawne relacje z Turcją, a z trzeciej – realizuje właśnie znaczący kontrakt na dostawy broni do Azerbejdżanu.
Dlatego prezydent Władimir Putin w niedzielę zaprosił do Soczi prezydentów obu państw. Podczas spotkania nie zapadły żadne konkretne decyzje, jednak Aliyev i Sargsjan prześcigali się w zapewnieniach, że na wojnie im nie zależy, co nieco obniżyło napięcie wokół Górskiego Karabachu.
Portal PolitRUS.com twierdzi, że Baku zaproponowało Armenii w zamian za zwrot spornego terytorium 5 mld dol., co wystarczyłoby jej na spłatę całego długu zewnętrznego. Erywań miał zażądać dwukrotnie wyższej sumy. Takie rozwiązanie wydaje się jednak mało prawdopodobne: lobby karabaskie w Armenii pozostaje bardzo silne i należy do niego sam szef państwa, który w latach 1989–1993 dowodził karabaską samoobroną. Zwrot tego terenu zostałby potraktowany jako zdrada.
Jeśli więc Baku, korzystając z zaangażowania Kremla w Zagłębiu Donieckim, zdecyduje się na ofensywę, może się to skończyć kolejną wojną zastępczą NATO-Rosja, zwłaszcza jeśli włączy się do niej Turcja. Już teraz na takie miano częściowo zasługuje konflikt w Syrii, w którym Moskwa zdecydowanie popiera prezydenta Baszara al-Asada, podczas gdy Zachód wspiera coraz słabszą umiarkowaną opozycję. Wojny zastępcze były charakterystycznym zjawiskiem w czasach dwubiegunowego podziału świata. USA i ZSRR nie rozpoczęły co prawda III wojny światowej, zamiast tego jednak wspierały starcia w państwach trzecich.
Przeciwko komunistycznemu Wietnamowi Północnemu ramię w ramię z Południem walczyli m.in. Amerykanie, Australijczycy i Nowozelandczycy. W Korei chińscy „ochotnicy” zmierzyli się z siłami Zachodu przybyłymi pod flagą ONZ. W Afganistanie walczących z sowiecką inwazją mudżahedinów wspierał amerykański wywiad. Podczas wojny w Angoli miejscowych marksistów wsparły armia kubańska i sowieckie służby (w tym obecny szef Rosnieftu Igor Sieczin), zaś po stronie nacjonalistów walczyły wojska RPA i prozachodniego Zairu. Kubańczycy walczyli również w Etiopii. W tym ostatnim konflikcie doradzali m.in. specjaliści z ZSRR, Bułgarii i NRD po jednej oraz USA i Wielkiej Brytanii po drugiej stronie.