Wybór głowy państwa w USA to mieszanka demokracji bezpośredniej i anachronicznej oligarchii
Pierwszy etap jest na wskroś demokratyczny. O tym, kto będzie reprezentował demokratów i republikanów, decydują nie partyjne aparaty, jak ma to miejsce w Polsce, a w zasadzie wszyscy wyborcy. Lewica i prawica głosują osobno, chociaż niektóre stany organizują otwarte prawybory, w których mogą brać udział osoby bezpartyjne albo nawet należące do przeciwnego obozu. To ostatnie ma znaczenie, bo czasami ludzie z wrogiej partii głosują na kandydata, który ich zdaniem będzie słabszy w jesiennym starciu z ich faworytem.
DGP
Selekcja pretendentów ma dwie postacie. Pierwszą są konwentykle. Podczas nich wyborcy danej partii spotykają się, dyskutują, a potem każdy jawnie wskazuje, kogo popiera. Drugą są klasyczne prawybory. Mają formę tajnego głosowania w komisjach obwodowych. W prawyborczym sezonie, który trwa zwykle od stycznia do czerwca, wybiera się delegatów, którzy na letnich konwencjach partyjnych wybierają w imieniu obywateli ich kandydata na prezydenta. Od 40 lat to formalność, a zwycięzca prawyborów zwykle zaczyna kampanię przeciw rywalowi z przeciwnej partii, gdy tylko zdobędzie wystarczającą liczbę delegatów. Na konwencji zwycięzca wskazuje, kto u jego boku będzie kandydować na wiceprezydenta. Potem w tandemie ruszają w objazd po stanach, by prowadzić kampanię, której finałem jest głosowanie powszechne, organizowane zawsze w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada.
Tu zaczynają się schody. Amerykanie, skreślając na kartce nazwisko kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta, głosują na elektorów, którzy potem zbiorą się w Kolegium Elektorskim i wybiorą nową głowę państwa i jej zastępcę. Instytucja elektorów została stworzona przez ojców założycieli jako kompromis między zwolennikami wyłaniania prezydenta w głosowaniu powszechnym a rzecznikami wskazywania go przez Kongres. Ci ostatni argumentowali, że bezpośrednie wybory nie gwarantują wskazania najlepszego kandydata, a elektorzy mogą naprawić błędy obywateli. Politycznie wynikało to z tego, że USA w chwili powstania nie były demokracją, jak ją rozumiemy dzisiaj. Prawo wyborcze mieli wyłącznie biali posiadacze ziemscy. Cała populacja białych mężczyzn zyskała prawo do głosu po ludowej rewolucji Andrew Jacksona na początku lat 30. XIX w., Afroamerykanie po wojnie secesyjnej, a kobiety dopiero po I wojnie światowej.
Dziś elektorów wskazują partie. Może nim być każdy z wyjątkiem członków Kongresu i pracowników administracji federalnej. W praktyce są to najczęściej lokalni politycy i działacze w stanach. Cztery lata temu jednym z elektorów głosujących na Hillary Clinton był jej mąż Bill. Kolegium Elektorskie liczy 538 członków. Według konstytucji każdy stan wybiera tylu elektorów, ilu ma przedstawicieli w Kongresie, czyli wspólnie w Izbie Reprezentantów i Senacie. Mandaty do izby niższej są alokowane proporcjonalnie do ludności danego stanu, ale w Senacie każdy stan ma dwóch przedstawicieli. Zwycięzca wyborów w poszczególnym stanie zdobywa komplet stanowych głosów elektorskich, czyli zwycięzca bierze wszystko. Wyjątkami są Nebraska i Maine, gdzie zwycięzcy na poziomie stanu przypadają dwa głosy odpowiadające liczbie ich senatorów, ale pozostałe są przydzielane według wyników wyborów w poszczególnych okręgach wyborczych do Izby Reprezentantów.
Zasada „zwycięzca bierze wszystko”, według której rozdzielane są głosy elektorskie w stanie, sprawia, że może dojść do sytuacji, gdy jeden z kandydatów zdobędzie więcej głosów bezpośrednich, ale mniej elektorskich, i w efekcie przegra wybory. Zdarzyło się tak cztery razy. Dwa w końcówce XIX w., przy czym w 1876 r. przegrane w wojnie secesyjnej Południe przechodziło rekonstrukcję, głosujący byli zastraszani i w efekcie o zwycięstwie w kilku stanach dawnej Konfederacji decydowała upartyjniona, wytypowana przez Kongres komisja, wbrew woli obywateli czyniąc prezydentem republikanina Rutherforda Hayesa.
Kontrowersje były też we współczesności. W 2000 r. demokrata Al Gore otrzymał o 500 tys. głosów więcej niż republikanin George W. Bush, ale mniej głosów elektorskich. O uznaniu wyniku w decydującym stanie, czyli na Florydzie, gdzie na 6 mln wyborców różnica między kandydatami wyniosła 537 głosów, zdecydował Sąd Najwyższy, przerywając ponowne przeliczanie głosów i oddając prezydenturę Bushowi. Do dziś eksperci uważają to wydarzenie za czarną kartę w historii demokracji i uzurpację władzy sądowniczej do rozstrzygania o procedurach demokratycznych.
Po raz ostatni głosy Amerykanów i elektorów się rozminęły cztery lata temu, kiedy Hillary Clinton zdobyła poparcie prawie 66 mln ludzi, podczas gdy Trump – prawie 63 mln, a mimo to w kolegium obecny prezydent pokonał demokratkę 304:227. Siedmioro elektorów zdezerterowało i zagłosowało wbrew decyzji wyborców z ich stanów, choć elektorzy są zobowiązani do głosowania na zwycięzcę w danym stanie, bo składają w tej sprawie przysięgę, której złamanie grozi w niektórych stanach karami.
Kolegium Elektorskie zbiera się w grudniu. Elektorzy nie spotykają się fizycznie w jednym miejscu, tylko zbierają w swoich stanach. 6 stycznia Kongres dopełnia formalności, obliczając głosy elektorskie i ogłaszając wynik, który faktycznie jest już znany od dnia wyborów. Gdyby głosy rozłożyły się po równo, po 269 na każdego z kandydatów, o wyborze zdecyduje w głosowaniu Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta – Senat. W obecnym Kongresie większość w pierwszej izbie mają demokraci, a w drugiej – republikanie.