Kiedy Jarosław Kaczyński odnosił największy sukces, życie przypomniało mu brutalnie, że nie jest wszechpotężny. A nawet, że jego władza może teraz doznać poważnego uszczerbku
okładka Magazyn 18 października 2019 r / Dziennik Gazeta Prawna
Co mówiła nam mina i mowa ciała Jarosława Kaczyńskiego w wieczór wyborczy 13 października 2019 r.? Można było odnieść wrażenie swobody, siły, panowania nad otoczeniem. Tak się zachowuje człowiek pewny swojej pozycji, który zrzucił z siebie ciężar. Sam udzielał głosu sobie i innym (w tym premierowi), milkł, po czym znowu przemawiał.
Nie mogło być inaczej. Ponowne zdecydowane zwycięstwo wyborcze, bez precedensu w historii III RP, jest jego dziełem. Owszem, cztery lata wcześniej dyrygował wszystkim, ale był schowany za plecami Beaty Szydło. Nie czuł się na tyle silny, aby po tamtych wyborach zrobić premierem nie Szydło, a Piotra Glińskiego, chociaż wolał to drugie rozwiązanie. Teraz jest nie tylko autorem strategii, lecz także uznanym przez wszystkich wojownikiem. PiS wygrał nie pomimo niego, a dzięki niemu. To rodzi poczucie przewagi nad światem.
A jednak w wystąpieniu Kaczyńskiego pojawiły się tony pełne rozczarowania. Przez jego twarz przebiegał cień melancholii. Wezwał do „refleksji nad tym, co się nie udało”. I przypominał swoim ludziom, że „poważna część społeczeństwa uznała, że nie należy nas popierać”.

Rozczarowujące zwycięstwo

Z jego słów można było wyczytać zdziwienie, że wobec tak hojnych prezentów dla Polaków większość popierająca PiS nie okazała się wyraźniejsza. Pojawiły się nawet sugestie co do przyczyn: jesteśmy świetni, tylko nie potrafimy o tym opowiedzieć. Wybrzmiał też tradycyjny żal z powodu zmasowanej kampanii przeciw rządzącym. I niejasna zapowiedź kontynuacji twardej polityki wobec sądów. Czy to oznacza, że Kaczyński chce jeszcze więcej tego samego, co było w minionej kadencji? Propagandy połączonej z dalszym przebudowywaniem pola gry?
Skąd ten żal? – Spece od sondaży obiecywali 47, 48 proc. Zrobiliśmy wiele, żeby zmobilizować letniego wyborcę zadowolonego z transferów socjalnych, ale teraz pojawia się myśl: można było zrobić więcej. Na dokładkę prawie do ostatniej chwili sztab przekonywał go (Kaczyńskiego – red.), że Konfederacja nie przekroczy 5 proc. – relacjonuje ważny polityk partii rządzącej.
Dodajmy, że chociaż PiS poprzebijał większość sufitów, odniósł masę zwycięstw także w Polsce zachodniej i północnej, to nie przewyższył pod względem liczby głosów całej opozycji, nawet bez Konfederacji. Łatwo to sprowadzić do absurdu. Przecież nikomu przed nim nie udało się aż tyle. Ale taka jest logika wojny PiS z anty-PiS, że podnosi się poprzeczkę.
Za głównego winnego swojej dezorientacji Kaczyński uznał prof. Waldemara Parucha, naczelnego stratega sztabu, oraz autorów badań pracujących na jego zlecenie. Potem pojawiły się pretensje – już o całą kampanię – do Anny Plakwicz i Piotra Matczuka, PR-owców nazywanych kelnerami, nielubianych przez Mateusza Morawieckiego. Za zbyt słabe kandydatury do Senatu obwiniany jest marszałek Stanisław Karczewski.
Ale w wieczór wyborczy Kaczyński zamaskował wstępne wrażenie zawodu, markował nawet euforię. Musiał ją zresztą odczuwać, zważywszy na wyborcze odczarowanie jego osoby. Przechodzi do historii Polski jako lider, który po raz drugi odniósł tak walne, samodzielne zwycięstwo. Równocześnie nie wiedział jeszcze o utracie kontroli nad Senatem, wynikającej z integracji opozycji. Żadna większość sejmowa do tej pory nie miała naprzeciw siebie obcej, a nawet wrogiej izby wyższej.
Próby bagatelizowania tego nie zdadzą się na nic. Mówi ważny polityk PiS: – To nie jest tylko kwestia opóźniania projektów ustaw, to także możliwość ich dogłębniejszej krytyki. Senatorzy mogą organizować publiczne wysłuchania, opozycyjny marszałek ma prawo do telewizyjnego orędzia. To utrudni gładkie przepchnięcie czegoś kontrowersyjnego. A przy wielości senackich poprawek prawdopodobieństwo, że wszystko odrzucimy w Sejmie, nie jest stuprocentowe. Wystarczy, że przy jednej czy drugiej poprawce kilku posłów wstrzyma się od głosu. O udziale Senatu w wyborze prezesa NIK czy rzecznika praw obywatelskich nie ma już co wspominać.

Precz z Morawieckim!

Kaczyński nie znał też wtedy jeszcze innego trendu. Już wypowiedzi Jarosława Gowina, koalicjanta PiS, w wieczór wyborczy powinny dać do myślenia. Wicepremier pytał, czy zrobiono wszystko, aby przekonać rozmaite grupy, choćby przedsiębiorców. To wyraźnie wychodziło poza granice wytyczone przez narzekania samego Kaczyńskiego.
Drugi koalicjant Zbigniew Ziobro wypowiadał się w partyjnej centrali bardziej gładko. Za to dzień później przystąpił do ofensywy. Posunął się tak daleko, że zażądał zastąpienia Mateusza Morawieckiego przez Mariusza Błaszczaka, szefa MON. To paradoks, bo Błaszczak jest wiecznym zapasowym kandydatem samego prezesa. Ziobro licytuje. Za cenę uznania nielubianego premiera Morawieckiego chce dla siebie stanowiska wicepremiera i jeszcze jednego resortu dla kogoś z Solidarnej Polski. A przy okazji zwiększenia i tak silnej pozycji w administracji i spółkach Skarbu Państwa.
Podobne żądania zgłaszał już w poprzedniej kadencji. Kaczyński puszczał je jednak mimo uszu i do walki nie doszło ani razu. Zwykle w tym samym czasie Ziobro stawał się bohaterem głośnego starcia, a więc obciążeniem. Teraz jest człowiekiem obwinianym o aferę z hejterami w resorcie sprawiedliwości w samym środku kampanii. I kimś podejrzewanym o szkodzenie Morawieckiemu przeciekami z prokuratury. Tak się jednak składa, że Ziobro ma 18 posłów, sam osiągnął też świetny wynik w Kielcach. Do Sejmu weszło również 18 osób związanych z Porozumieniem Jarosława Gowina.
Prawowierni pisowcy niby przypominają, że w poprzedniej kadencji większość sejmowa była równie wątła i oparta w ostateczności na głosach Solidarnej Polski i Porozumienia. – Ale mogliśmy wtedy liczyć na głosy części klubu Kukiza, potem niektórzy z tych ludzi przeszli do nas albo z nami współdziałali. Teraz wobec waśni z Senatem głos każdego posła jest na wagę złota. Bo jak się, nie daj Boże, pomyli…. – to opinia wpływowego pisowca.
Oczywiście pojawia się pytanie, czy Ziobro może sobie pozwolić na ryzyko wywrócenia tego układu. Nikt inny nie zaoferuje mu ministerialnej posady, a jeśli rządy prawicy by się skończyły, musiałby się liczyć z tym, że zostanie rozliczony, nawet sądowo. Zresztą poglądy Ziobry i Kaczyńskiego nie różnią się tak bardzo. Obaj zapowiedzieli ciągnięcie sądowej rewolucji. Choć tam, gdzie mógł, Ziobro w ramach rządu próbował się prezentować jako bardziej pryncypialny. Na razie przeważa pogląd, że niecierpiący premiera lider Solidarnej Polski nie tylko go nie wywróci, lecz także nie zaspokoi części swoich pomniejszych apetytów.
Gowin ma przekonania bardziej odmienne od oficjalnej linii rządu. Już w niedawnych dyskusjach o rozmaitych rządowych pomysłach występował jako rzecznik biznesu. Próbuje coś ugrać pod stołem, choć pozycji Morawieckiego nie kwestionuje. Może za to dostać MSZ. Zmiany w rządzie ostatecznie mogą się okazać mniejsze, niż wskazywałoby na to pierwsze wrażenie.
Te pęknięcia w teorii osłabiają premiera jako szefa wspólnego rządu, ale wiążą go mocniej z Kaczyńskim. Gdyby nawet lider PiS miał ochotę zahandlować głową Morawieckiego, nie zrobi tego, gdyż stałby się zakładnikiem Ziobry. Chyba że sam stanąłby na czele rządu. Ale nie chce.
Także pisowski aparat, zwykle nieufny wobec wziętego z banku szefa rządu, jest na niego skazany, nawet jeśli wolałby zerkającą ku Ziobrze Beatę Szydło. Zwłaszcza że Morawiecki zbudował sobie pozycję ciężką pracą podczas kampanii i dla wielu wyborców stał się symbolem „dobrej zmiany”. Sam Kaczyński pomimo różnych wahań docenił go jako magika od gospodarki i człowieka biegłego w kuluarowych negocjacjach z zachodnimi liderami. Nikogo o podobnych kwalifikacjach na poczekaniu nie znajdzie.
Mając za plecami mały pożar w swoim pałacu, prezes musi wypracować strategię wobec „reszty świata”. Jeśli podczas wieczoru wyborczego powstało wrażenie, że chce być nadal twardy, wiele mu w tym będzie przeszkadzało.

Czarne chmury nad Kurskim

Po pierwsze, wspomniana już perspektywa obstrukcji ze strony Senatu. Myśl, że się kogoś pozyska w jego obrębie, trzeba chyba porzucić. Na takim szczeblu kupić się nikogo raczej nie da, Polska to nie Ukraina, a w dziedzinie tkania kompromisów PiS dorobku nie ma.
Po drugie, wobec nikłej większości sejmowej szczególnego znaczenia nabiera kampania prezydencka. Andrzej Duda musi pozyskać bezwzględną większość wyborców, której nie ma nawet cała prawica. Jest popularny, co w ostatnich czasach osiągnął unikaniem wszelkich kontrowersji. Ale teraz podobny manewr musi zastosować, do maja przyszłego roku, jego partia. Rewolucja powinna do tego czasu wisieć na kołku.
Po trzecie, pojawia się pytanie o tradycyjne instrumentarium PiS. Czy zmasowana, wąsko partyjna, bijąca boleśnie we wszelkich „nie naszych”, propaganda telewizji publicznej Jacka Kurskiego pasuje do niepartyjnej formuły kampanii Dudy? A ludzie Kurskiego nie umieją inaczej.
Nie wiemy zresztą, czy ta propaganda pomogła, czy już dziś zaszkodziła PiS – w kontekście pytania prezesa, dlaczego tak wielu ludzi nas nie poparło. Politycy PiS mają pretensje do TVP, że najpierw pompowała polityków Konfederacji, przeciwstawiając ich opozycji liberalnej, a potem, kiedy blok Korwin-Mikkego z narodowcami zaczął rosnąć w siłę, przeszła do nieudolnej wojny z nimi. Zakończonej trzema wyrokami sądowymi, z których jednego telewizja nie wykonała. W ten sposób antysystemową prawicę wykreowano na ofiarę. Czy prezes Kurski miał więc rację, zgłaszając się do sztabu PiS po pochwały w wieczór wyborczy?
To zresztą szersze pytanie. Czy dodatkowe pół miliona, może milion wyborców, nie był do pozyskania, gdyby nie kiksy tej propagandy? Paradoksalnie te pretensje nakładają się na prawicową wojnę wewnętrzną. Sprzymierzony z Ziobrą Kurski jest tym, który podczas kampanii kazał pomijać premiera, za to w wielu audycjach promował nawet nieznaczących kandydatów Solidarnej Polski. Takie zarzuty wobec niego wypowiedziano już na pierwszym po wyborach komitecie politycznym PiS.
Sam Kaczyński dopuszczał do tego pomijania. W ramach równoważenia frakcji i szachowania szefa rządu. Ale teraz może wystawić rachunek Kurskiemu. Możliwe, że szef telewizji zostanie obwiniony i o to, że PiS ma w sumie za mało szabli w Sejmie, i o to, że jest wśród nich za dużo szabli Ziobry. Jest nawet kandydat na jego następcę – Krzysztof Czabański, wolny po utracie poselskiego mandatu. Jeśli nie wszyscy w tę zmianę wierzą, to z powodu szczególnej natury relacji Kurskiego z Kaczyńskim. No i ten ostatni musiałby się przyznać do kadrowego błędu, a przecież sam lubi styl propagandy Kurskiego.

Tisze jediesz, dalsze budiesz?

Dylematy prezesa wykraczają poza szamotaninę z Ziobrą czy wybór optymalnego prezesa telewizji. Na ile administrować, wyznając – często przez siebie cytowaną, ale rzadko realizowaną – maksymę „Tisze jediesz, dalsze budiesz”? A na ile wracać do pomysłów na przebudowę społeczeństwa, kreowanie nowych elit, społeczną inżynierię, co wymaga łamania oporów, narażania się na permanentne wrzenie? Wzmianka o reformowaniu sądów ma tu rangę symbolu.
Ta „reforma” nie uczyni sędziów sprawniejszymi i sprawiedliwszymi, wbrew temu, co sądzi najtwardszy pisowski elektorat. Ale mocniej wiąże ona sądy z obecną władzą. Czyli ułatwia jej walkę o kolejne zwycięstwo w momencie, kiedy nie będzie już ono tak pewne. Rodzi to jednak opór części społeczeństwa, naraża też władzę na konflikt z instytucjami europejskimi. Konflikt niekoniecznie do wygrania.
Logika trudności wewnętrznych prezesa i jego zmagań ze światem zewnętrznym zawiera w sobie sprzeczność. Hipotetyczny rząd Błaszczaka–Ziobry byłby bardziej oddzielony od Zachodu i bardziej wojowniczy niż rząd Morawieckiego. To starcie „ucentrawia” Kaczyńskiego, podobnie jak obecność Konfederacji w parlamencie. Ale nie zdejmuje z niego kłopotu.
Wojna z sądami to recepta na integrację w obrębie prawicy, zwłaszcza z Solidarną Polską. Ale z pewnością nie na ułatwienie Dudzie kampanii prezydenckiej. Przy założeniu, że zacznie się ją później, nie jest to także recepta na złamanie oporu opozycji, która znalazła w Senacie swój przyczółek. Oczywiście dla Polaków to sprawa nie najważniejsza. Ale ewentualne wojenki z Unią nie są Kaczyńskiemu potrzebne, zwłaszcza jeśli będą to wojenki przegrane.
A tak naprawdę jest poważniejsze pytanie. Jeśli za dziewięć miesięcy prezydenturę przejmie polityk opozycji, swoimi wetami może uczynić agendę PiS fikcją. Chyba że kierownictwo tej partii, a także opozycja, zdałyby egzamin z cohabitation, czyli z kompromisu. Nikt chyba dziś nie wierzy w taki obrót sprawy.
Jeśli prezydentem zostanie Duda, co wciąż jest bardziej prawdopodobne, ręce Kaczyńskiego będą swobodniejsze. Ale to nie znaczy, że wolne. Najpoważniejszym problemem będzie ryzyko spowolnienia gospodarki. PiS uważa politykę eskalacji wydatków za lek na tę groźbę, ale ekonomia nie jest nauką ścisłą – i to w żadną stronę.
Może się okazać, że 14. emerytura okaże się tylko chwytliwym hasłem, a z 4-tysięcznej płacy minimalnej trzeba się będzie wycofywać, bo zagrozi ona zduszeniem gospodarki. Lud zareaguje niezadowoleniem. Ba, przypomni sobie wtedy o zatłoczonych szkołach, o robiącej bokami ochronie zdrowia, o porzuconym programie mieszkaniowym. I odwróci się od dobroczyńcy z równą bezwzględnością, z jaką ignorował ostatnio zaklęcia liberalnej opozycji, kiedy ta krzyczała, że „demokracja umiera”.
W teorii skuteczność makroekonomicznej żonglerki Morawieckiego jest istotniejsza od politycznych pytań, jakie stoją przed PiS. Ale jedno wiąże się z drugim. Ja nie widzę w obozie rządowym scenariuszy na cięższe czasy – kiedy gierkowska propaganda, z Kurskim czy bez niego, stanie się nagle obciążeniem. A awantury o różne rewolucyjne przedsięwzięcia w sferze instytucji będą jeszcze bardziej przypominały o bezsile tego obozu.

Pole manewru się zawęża

Naturalnie scenariusz katastrofy jest tylko jednym z możliwych. Ale i spokojniejszy bieg zdarzeń wymaga odpowiedzi: jak ma reagować obóz nawykły do łamania oporu w sytuacji, gdy jego pole manewru się zawęża? Może odpowiadać swoistym politycznym stanem wyjątkowym, nieustającą awanturą, coraz gwałtowniejszą próbą podporządkowania boiska, opisywaną przez opozycję jako autorytaryzm. Mógłby też próbować choć trochę zmieniać własne nawyki. W końcu poprawienie tej czy innej ustawy przez opozycję nie jest tragedią, jeśli cała polityka toczy się według bardziej wystudzonych reguł.
To też pytanie o samego Kaczyńskiego. To prawda, potrafi się on czasem cofnąć w tej czy innej sprawie, ale generalnie na swojej drodze politycznej częściej jechał po bandzie, niż lawirował. Wybierał rozwiązania w stylu wszystko albo nic. Gdyby nie wyszedł w 1997 r. z AWS albo w 2005 r. nagiął się do koalicyjnych warunków Platformy, możliwe, że nie byłby dziś liderem potężnego obozu. Na dokładkę ostatnie lata nauczyły go dominować nad wszystkimi: nad instytucjami, oponentami, własnymi ludźmi. Stracił nawyk naginania się do kogokolwiek.
Może się pocieszać, że opozycja wciąż w rozsypce, że czego się ona tknie, kończy się katastrofą. Przykładowo: jaki marszałek Senatu ma z nim prowadzić rozgrywkę? Nieporadny, mało wymowny Bogdan Borusewicz? Krzysztof Brejza, który zmieni debatę między izbami w płaską pyskówkę, a z opozycjonistów uczyni obstrukcjonistów?
Tyle że świat się zmienia, zmieniają się też przeciwnicy. Ta przewaga może się któregoś dnia skończyć. Podobnie jak to, że z każdym drobiazgiem trzeba czekać na wiążące słowo Kaczyńskiego w łonie samej prawicy, bo ten obóz ma coraz większy kłopot z takim funkcjonowaniem.
Możliwe, że oglądamy próbę trwalszej zmiany reguł gry w jego obrębie. Powtórzmy – tkwi w tym paradoks: kolegialnie zarządzana prawica będzie chyba jeszcze bardziej narażona na niszczące zderzenia ze światem zewnętrznym. Ważne jest co innego. Kaczyński musi się układać.
Sam jestem ciekaw, czego było w nim więcej podczas wyborczego wieczoru. Poczucia triumfu? Czy przeczucia, że jest on podszyty różnymi ryzykami? A może jednak uparty prezes raz jeszcze ogra wszystkich?