Po szczycie NATO w 2016 r., szczycie klimatycznym w Katowicach oraz niedawnej konferencji na temat Iranu rząd przygotowuje się do kolejnego ważnego przedsięwzięcia. 4 i 5 lipca w Poznaniu odbędzie się szczyt Bałkanów Zachodnich.
To coroczne spotkanie w ramach Procesu Berlińskiego, zapoczątkowanego przez Niemcy w 2014 r. Proces obejmuje sześć państw Bałkanów Zachodnich (Albania, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Kosowo, Macedonia Północna i Serbia) oraz państwa unijne, które prowadzą aktywną politykę na Bałkanach (Austria, Chorwacja, Francja, Niemcy, Słowenia, Wielka Brytania, Włochy i od ubiegłego roku Polska).
Jeżeli członkostwo w Unii jest przysłowiowym Rzymem, to polityka rozszerzenia UE jest autostradą, która do niego prowadzi. Na drogach szybkiego ruchu przeważnie podróżuje się szybko i wygodnie, więc dla państw objętych tą polityką członkostwo nie powinno być dalekim i trudnym do osiągnięcia, ale jasnym i dobrze oznakowanym celem. Państwa, które chcą uzyskać członkostwo, w ramach polityki rozszerzenia mają jasne zasady (kryteria kopenhaskie) i dotarcie do celu uzależnione jest tylko od jakości pojazdu (państwa) i przestrzegania obowiązujących zasad. Jednak na każdej autostradzie zdarzają się korki, karambole, remonty na drodze i objazdy. Proces berliński jest właśnie takim objazdem polityki rozszerzenia UE.
Od 2004 r. na autostradzie nie ma dobrych warunków. Kryzys gospodarczy oraz frustracja związana z greckim pakietem pomocowym, wzrost bezrobocia w strefie euro, wyzwania nowych członków UE, kryzys migracyjny oraz wewnątrzunijna migracja wpływały na wzrost niechęci do dalszego poszerzania Unii. Z drugiej strony w porównaniu do doświadczeń z procesu rozszerzeniowego z 2004 r. obecni kandydaci do członkostwa wykazują się mniejszą determinacją, a ich elity dostrzegają perspektywę porzucenia drogi do UE na rzecz alternatywnych destynacji, jak Moskwa czy Pekin. Tym bardziej że na drogach do nich obowiązuje jedynie zasada lojalności, a nagrodą jest stabilność i bogactwo, nawet jeśli tylko lokalnych elit. Co więcej, region w dalszym ciągu trapią podstawowe problemy państwowości. Serbia nie uznaje niepodległości Kosowa, a BiH to składak polityczny, który stoi w miejscu od momentu złożenia.
Dlatego we wrześniu 2014 r. nominowany na stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker oświadczył, że za czasów jego KE nie będzie kolejnego rozszerzenia. Ruch ten miał uspokoić nastroje społeczne wewnątrz UE i usunąć chociaż jeden trudny temat z unijnej agendy. O tym, że jego decyzja była konsultowana z Berlinem, świadczy fakt, że Niemcy zorganizowały pierwszy szczyt Procesu Berlińskiego niecałe trzy tygodnie wcześniej. Tym samym, po przygotowaniu objazdu, Komisja zamknęła drogę do UE. Formalnie autostrada istnieje, ale do szczytu UE–Bałkany Zachodnie w 2018 r. w Sofii nie było na niej ruchu.
Proces Berliński instytucjonalnie nie ma nic wspólnego z UE. Praktycznie we wszystkich spotkaniach biorą udział przedstawiciele unijnych instytucji, a projekty realizowane w ramach procesu są finansowane z rozmaitych unijnych źródeł. Głównym zadaniem procesu jest podtrzymanie perspektywy członkostwa, zwiększenie odpowiedzialności państw kandydujących oraz spotęgowanie regionalnej współpracy, aby przeczekać gorszy moment dla perspektywy rozszerzenia.
Od czasu jego uruchomienia odbyło się pięć szczytów: w Berlinie, Wiedniu, Paryżu, Trieście i Londynie. Za ich pomocą wywierany jest nacisk na przywódców państw bałkańskich do realizowania zobowiązań i kontynuowania podróży do UE. Kopiując proces rozszerzeniowy, uruchomiono spotkania między szczytami, które mobilizują regionalne elity do współpracy i posuwania się do przodu.
Dla Niemiec Bałkany Zachodnie nie są tylko kwestią bezpieczeństwa, ale również uzasadnieniem dalszego pogłębienia integracji. Dla wszystkich państw półwyspu Niemcy są głównym partnerem handlowym. Niemieckie fundacje polityczne działają w każdym kraju, a lokalne organizacje pozarządowe funkcjonują w dużej mierze dzięki zewnętrznemu wsparciu, często niemieckiemu. Dlatego gdy wśród unijnych społeczeństw malało poparcie dla kolejnych rozszerzeń, Niemcy utworzyły Proces Berliński jako nowy format współpracy z regionem, pozwalający im kontynuować aktywność polityczną poza radarem społecznej wrażliwości. Proces Berliński stał się gorszą, lecz jednak alternatywną drogą do członkostwa.
Pozostałe państwa biorące udział w Procesie Berlińskim prowadzą aktywną politykę na Bałkanach od początku lat 90. Austria, Francja, Wielka Brytania i Włochy należą do głównych donorów finansowych. Z kolei Słowenia i Chorwacja nie tylko leżą w regionie, ale wiążą ich również sprawy mniejszości czy bezpieczeństwa. Pozostaje pytanie, co my tam robimy. Od 1989 r. w polskiej polityce zagranicznej Bałkany były obszarem taktycznego, ale nigdy strategicznego zainteresowania. Nasz udział w misjach pokojowych w BiH czy Kosowie albo polityczne poparcie nalotów NATO na byłą Jugosławię miały uwiarygodnić nasze członkostwo w strukturach Zachodu.
Bałkany są rynkiem zbytu dla naszych towarów, chociaż ich wolumen (obejmujący całe Bałkany od Rumunii po Słowenię) wynosi ok. 7,5 mld euro rocznie, czyli trzy czwarte rocznego eksportu do Czech. Czasami realizujemy projekty w ramach polityki pomocowej oraz małych grantów, ale na obszarze byłej Jugosławii nie ma ani jednego Instytutu Polskiego, a w Kosowie, choć uznaliśmy niepodległość, nie mamy także ambasady. Nasza obecność na Bałkanach jest żywiołowa i drugorzędna, a nie strategiczna i priorytetowa.
Do tej pory każde z państw organizujących szczyt Bałkanów Zachodnich rozwijało agendę zarysowaną w Berlinie, dokładając cegiełkę w istotnym dla siebie obszarze. Austriacy wspierali wysiłki w sferze nauki, Włosi zafundowali szkolenia walki z korupcją (!), Brytyjczycy zadeklarowali wzrost wsparcia finansowego dla bezpieczeństwa regionu. Agenda polskiej prezydencji oparta jest na czterech filarach: gospodarka, łączność, wymiar obywatelski i bezpieczeństwo. Tym samym Polska wpisuje się w kontynuowanie realizacji agendy procesu berlińskiego, ale pozostaje pytanie, czy będzie jeszcze nasza wartość dodana.
Z wystąpień ministra Jacka Czaputowicza i prezydenta Andrzeja Dudy widać, że naszym atutem ma być przekazywanie doświadczenia przedakcesyjnego. Jego udzielanie nie ma jednak znamion strategicznego zaangażowania. A szkoda, tym bardziej że dopiero teraz, w ramach Trójmorza, jest strategiczne miejsce dla Bałkanów. Co prawda Trójmorze skierowane jest wyłącznie do państw ze wschodniej flanki UE, można jednak zakładać, że wszystkie państwa leżące między Chorwacją i Bułgarią będą w jakiejś chwili kwalifikowały się do udziału w Trójmorzu. Stąd wydawałoby się, że szczyt w Poznaniu jest dogodną okazją do jego umocnienia.
O dziwo, w niedawnym przemówieniu prezydenta Dudy w Albanii nie było nic na ten temat. Skoro chcemy ich przygotowywać do członkostwa, dlaczego nie myślimy o trwałym zaangażowaniu? Wracając do drogowej metafory, szczyt w Poznaniu będzie kolejnym tankowaniem na drodze do akcesji. Tylko od Polski zależy, jakiego gatunku paliwa dolejemy do baku. Czy wykorzystamy tę okazję do wzmocnienia polskiej pozycji na Bałkanach? Do tego niezbędna jest spójna strategia władz dla całego regionu. W innym przypadku szczyt zostanie jedynie taktycznym chwytem na użytek wewnętrznej polityki za pieniądze podatnika.