Zastanawia mnie ostatnio wiele śmierci; a wśród nich śmierć publicznego intelektualisty. A kto to, ten publiczny intelektualista? Ryzykując tautologię: to intelektualista, który udziela się publicznie, komentuje, mówi, pisze o polityce, życiu społecznym, stosunkach międzynarodowych. Ktoś, kto mógłby się głęboko, sensownie i w sposób uprawniony wypowiedzieć, na przykład o naszym konflikcie z Izraelem.
Magazyn DGP z dnia 1 marca 2019 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Nie każdy może zostać intelektualistą publicznym. Trzeba być zasłużonym i uznanym akademikiem; pisarzem wielkim, a przynajmniej naprawdę bardzo dużym; poetą, redaktorem pisma na uchodźstwie etc. Potrzebny jest mocny list uwierzytelniający, który potwierdza format (stanowisko profesorskie, Nagroda Nobla, zachwyt świata) i charakter – charyzma, pasja, magnetyzm, szczerość, powaga, poczucie odpowiedzialności – które pozwalają takiemu docierać z ważnymi kwestiami do „ludu”.
Tacy mogą być sławni i wpływowi za życia, jak Bertrand Russell czy Jean-Paul Sartre; mogą zyskać większą moc dopiero po śmierci, jak Sokrates, który co prawda akademikiem nie był, ale, jeśli wierzyć przekazom, wrażenie intelektualne robił dość piorunujące.
Po co oni? Po pierwsze, żeby wydajnie rozmawiać. Każda demokratyczna wspólnota potrzebuje debaty publicznej. Ona ustawia wspólnocie kierunek moralny i tożsamość; generuje, za pomocą starć, granice akceptowalnego dyskursu, wydeliberuje, co należy zrobić w przypadku X, a co w przypadku Y (np. „Idziemy na wojnę, by szerzyć demokrację”, „Zajmijmy się najpierw swoimi tramwajami, a potem będziemy się martwić Izraelem”).
Po drugie, żeby nie było kakofonii. Odkąd (z głupoty) opuściliśmy zbieracko-łowieckie grupy liczące poniżej 150 osób, debata nie może się toczyć z udziałem wszystkich, bo wrzaski będą nie do zniesienia. Tak jak polityczne decyzje muszą nam podejmować reprezentanci, tak też do pewnego stopnia debatę muszą nam prowadzić awatary, przedstawiciele opinii. Taka karma dużych wspólnot, niestety.
A po trzecie, żebyśmy lepiej wiedzieli, o co nam chodzi. Bo tak naprawdę to zwykle dość mało mamy na myśli, więc w zasadzie dopiero słuchając tych, którzy coś tam na myśli mają, jesteśmy w stanie się domyślić myśli naszych własnych. I po to też nam są publiczni intelektualiści – niech ustawią debatę w jakichś sensownych ramach; niech pokażą niuanse naszej pozycji, niech zidentyfikują prawdziwe i palące problemy, niech czuwają nad dynamiką wspólnej rozmowy. Niech monitorują niesprawiedliwości, niech ściągają nas z manowców, niech mówią, jak patrzeć na rzeczywistość, żeby zobaczyć najwięcej. Niech oferują nowe punkty widzenia. Niech ściągają nam bielma z oczu. Mają glejt na to, że w te klocki są nieźli. Możemy więc ich wrzucać na debatingowy ring, zasiąść wraz z całym narodem na trybunach i kibicować tym, którzy akurat nas porwą i zainspirują. Są jak poeci w pojęciu Richarda Rorty’ego – potrafią budować nowe znaczenia, przenicować języki, pokazać świat z zupełnie innej strony.
Czyli: przydają się. A proszę, coraz ich mniej. Winny jest ogólnie słuszny antyelitaryzm, makdonaldyzacja mediów, upośledzona cierpliwość konsumentów idei, która wystarcza tylko na aforyzm, ale chyba bardziej jeszcze fragmentaryzacja publicznej przestrzeni. Media społecznościowe zabrały nam wspólny ring; tych ringów jest teraz tyle, ile baniek. Więc zamiast intelektualistów publicznych, którzy ścieraliby się w naszym imieniu z wszelkimi głosami innej proweniencji, mamy intelektualistów semipublicznych, ćwierćpublicznych, okołopublicznych, samotnie jodłujących w swoich mikrobańkach, bańkach, ańkach, ach.
W bańce post-KOD-owskiej z elementami lewicującymi mamy więc profesora Jana Hartmana czy profesor Magdalenę Środę. W mainstreamowej bańce PiS-owskiej mamy profesora Andrzeja Zybertowicza. Na kanapach latte lewicy słucha się profesora Andrzeja Ledera czy Macieja Gduli; outsourcowany niegdyś Slavoj Žižek jest już, po swoich tekstach o uchodźcach, niedostatecznie koszerny, a wielka Maria Janion została przypisana wyłącznie feministkom. Rozczarowani PiS-em mają profesor Jadwigę Staniszkis, którą z zadowoleniem przejmuje już pierwsza wymieniona grupa.
To nie tak, że powinniśmy naraz kochać Zybertowicza i Środę; chodzi raczej o to, że aby mogli oni pełnić swoją rolę, musielibyśmy w ogóle móc usłyszeć ich oboje, co w atmosferze rosnącej polaryzacji wydaje się dość radykalne i zasadniczo niemożliwe. Ten monadyczny układ jest, co najgorsze, demotywujący dla samych intelektualistów, którym życie układa się o niebo lepiej, jeśli ciągle schlebiają swojej „bazie”; nagła oryginalność myśli mogłaby ich pozbawić w ogóle publicznego znaczenia, chyba że dokonają zwrotu tak dużego, że mogą być celebrowani przez inną bańkę jako nawróceni. Fragmentaryczna mechanika debaty publicznej więc jednocześnie pozbawia intelektualistów ich pożądanej publicznej funkcji i, za sprawą organizacji bodźców motywacyjnych, programowo upośledza ich intelektualnie, pod groźbą wykluczenia.
Dlatego powoli de facto albo tracą na znaczeniu, albo zrównują się ze zwykłymi publicystami. A my, zwykli publicyści, najczęściej wiemy mało; od prawdy bardziej interesuje nas wierszówka i klikalność. Potrafimy lawirować między schlebianiem bańce (by nas nie wyrzuciła jako ciało obce i by nadal zatrudniały nas nasze media) a owej bańki umiejętnym szturchaniem (coby dzięki kontrowersji klikalność jednak rosła). Potrafimy wygooglować cytaty i powołać się na wielkie księgi, ksiąg owych w całości nie czytając. Ten i ów nawet był na jakiejś uczelni, może nawet skończył kurs na Oksfordzie; w dalszym ciągu jednak nie mamy formatu, mamy głównie styl. I dzisiaj w zupełności wystarczy być nami, dlatego właśnie publiczni intelektualiści nami się stają, jeden po drugim, aż pożremy wszystkich i wszystko będzie już tylko publicystyką.
Co, na dłuższą metę, Polska powinna robić w sprawie Izraela? Od tygodni mamy wysyp opinii publicystów, którzy przeczytali parę zagranicznych gazet, posłuchali specjalisty w radiu, przemęłli opinie innych i puścili swoje teksty w obieg. Czegoś w rodzaju doktryny Giedroycia wciąż brak. Nie ma nikogo, kto zarazem znałby się na stosunkach międzynarodowych, rozumiałby szeroki moralny kontekst ostatnich wydarzeń, potrafiłby je rozpatrywać historycznie i pragmatycznie zarazem, a przy tym nie byłby dyplomatycznym technokratą, tylko właśnie publicznym intelektualistą; kimś, kto inspiruje, myśli i otwiera przed naszymi umysłami zupełnie nowe sposoby widzenia problemów i ich rozwiązania. Nie ma kogoś takiego, a epitafium dla publicznego intelektualisty napisze publicysta.