Czas nie jest sprzymierzeńcem prokuratorów wyjaśniających okoliczności katastrofy smoleńskiej. Po siedmiu latach, które od niej upłynęły, możliwości pozyskania i zabezpieczenia wartościowych śladów, wyjaśniających okoliczności tragedii, są coraz mniejsze - mówi PAP b. prokurator prof. Monika Całkiewicz.

Ekspertka (radca prawny i prorektor ds. studiów prawniczych Akademii im. Leona Koźmińskiego, specjalizująca się w dziedzinie kryminalistyki) odnosząc się do stwierdzonych podczas ekshumacji ofiar nieprawidłowości, dodaje, że takie sytuacje – nawet biorąc pod uwagę rozmiar katastrofy – nie powinny się zdarzyć. Według niej zamiana ciał świadczy o tym, że podczas identyfikacji doszło do zaniedbań.

PAP: Trwają ekshumacje ofiar, prokuratorzy nawiązali współpracę z zagranicznymi laboratoriami, ma być przygotowana wirtualna mapa katastrofy. Czy według Pani te działania, mimo braku wraku tupolewa pozwolą na ustalenie przebiegu katastrofy smoleńskiej?

M.C.: Szanse na to są, ale pod warunkiem drobiazgowej kompleksowej analizy wszystkiego, czym prokuratorzy dysponują. Same badania np. fizykochemiczne, same sekcje zwłok nie dadzą odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące okoliczności katastrofy. Natomiast analiza informacji płynących z różnych źródeł – także zapisów z rejestratorów, zeznań świadków, może pozwolić na przedstawienie hipotez dotyczących jej przebiegu i przyczyny.

PAP: Mija siedem lat, to w przypadku śledztwa długo?

M.C.: Przede wszystkim – z tego, co mi wiadomo – nie jest tak, że wszelkie badania zaczynają być dopiero teraz wykonywane od zera. Nie znam akt sprawy, ale z informacji publicznych wynika, że zasadnicze badania z udziałem wielu biegłych różnych specjalności zostały już przeprowadzone. Można oczywiście zawsze, jak w każdym procesie, oceniać ich ówczesną jakość, jak również to, czy są szanse na uzupełnienia badań, choćby ze względu na postęp wiedzy kryminalistycznej. Generalnie jednak czas nie jest sprzymierzeńcem w żadnym śledztwie, bo im więcej go upływa, tym trudniej zabezpieczyć wartościowe ślady. Przykładowo jeśli chodzi o ekshumacje – badania genetyczne, a na ich podstawie ustalenie tożsamości, są możliwe nawet po wielu latach. Ale jeżeli chcemy uzyskać jakieś informacje np. na podstawie sekcji zwłok, to im później jest ona przeprowadzana, tym mniejsze są na to szanse.

PAP: Czyli można pokusić się o stwierdzenie, że ustalenie tożsamości ofiar jest w tym przypadku najprostsze?

M.C.: Tak. Przeprowadzane przez ekspertów badania pozwolą też prawdopodobnie na określenie przyczyn śmierci. Generalnie w przypadku każdej katastrofy lotniczej mamy do czynienia z bardzo trudnymi badaniami. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na stan ciał. Łatwiej stwierdzić, np. poprzez sekcje zwłok, że przyczyną śmierci była katastrofa; zdecydowanie trudniej ustalić, czy doszło do niej z powodu wybuchu ładunku, czy też zderzenia samolotu z ziemią. To wymaga dodatkowych, specjalistycznych badań, np. fizykochemicznych.

PAP: Od czego zależy to, czy eksperci znajdą ślady potwierdzające którąś z tych wersji?

M.C.: Od wielu czynników, na przykład od tego, co działo się z ciałami ofiar katastrofy przed pochówkami. Tak jest w przypadku każdej katastrofy. Jeżeli w czasie sekcji zwłoki lub szczątki zostały obmyte, to z ogromnym prawdopodobieństwem można przyjąć, że ślady, np. drobiny substancji, która mogłaby potwierdzać wersję o ładunku wybuchowym, zostały spłukane. Przykładowo w Polsce zwłoki w czasie sekcji lub przed przystąpieniem do niej są myte, bo zabrudzenia nie pozwalają lub utrudniają ujawnienie wszystkich obrażeń. Nie robi się tego w sytuacji, gdy zakład medycyny sądowej dostanie polecenie, że musi coś dodatkowo zabezpieczyć.

PAP: Samo miejsce pochówku też ma znaczenie?

M.C.: Oczywiście. Znaczenie ma zarówno sposób, jak i miejsce pochówku. Im mniejszy dopływ tlenu, tym wolniej rozwijają się bakterie, a to oznacza, że ekshumowane ciało jest w lepszym stanie. Paradoksalnie ciało pogrzebane przeobraża się wolniej niż to, które znajdują się na ziemi, właśnie ze względu na mniejszy dopływ tlenu. Ale istotna jest też temperatura i wilgotność; im wyższe, tym oczywiście szybciej dochodzi do takich procesów. W przypadku krypt może dochodzić do procesów naturalnej mumifikacji – zwłoki są pozbawione wody, kruche, delikatne, ale tak zachowane, że widać narządy wewnętrzne, powłoki ciała, a co za tym idzie - wszelkie badania są łatwiejsze do przeprowadzenia.

PAP: A stan zdrowia osoby, która zmarła lub zginęła?

M.C.: To też ma znaczenie. Przykładowo jeśli przed śmiercią przyjmowała antybiotyki, procesy zachodzące w ciele będą spowolnione.

PAP: Wiemy, że do badań, w zagranicznych laboratoriach trafią też np. fragmenty wycięte z foteli tupolewa, drobne elementy wraku, ubrania ofiar. Z takich próbek można coś więcej uzyskać?

M.C.: To zależy od tego, czego szukamy. Jeżeli substancji chemicznych, to jest to bardzo prawdopodobne. Ale tu też istotne jest to, jak te próbki, materiały były zabezpieczane, przewożone. Przykładowo jeżeli fragmenty ubrań, z których chcemy uzyskać materiał biologiczny – DNA – były trzymane w dłoniach przez inne osoby, to zostały zanieczyszczone ich własnym materiałem genetycznym, znajdującym się w pocie, naskórku. Im więcej takich zanieczyszczeń, tym trudniej uzyskać to, czego szukamy. Podobnie jest w przypadku substancji chemicznych. Znaczenie może tu mieć nawet to, czy taka próbka przewożona była w reklamówce, w której coś wcześniej się znajdowało, np. leki. Oczywiście zupełnie inaczej byłoby, gdyby ten materiał został zabezpieczony na miejscu przez członków ekipy dochodzeniowej, bo oni wiedzą, co w takich sytuacjach robić, jak takie próbki skutecznie zabezpieczać. Jeśli natomiast część z tych materiałów uzyskana została od rodzin, to istnieje ryzyko, że te próbki mogły być – zupełnie nieświadomie – zanieczyszczone, a ewentualne ślady zniszczone.

PAP: Prokuratorzy zapowiadają też stworzenie wirtualnej mapy katastrofy? To coś nowego? Czemu może ona służyć?

M.C.: Na takiej mapie zaznaczane jest położenie zwłok, wraku czy różnych przedmiotów. Nawet wtedy, gdy mamy zupełnie innego rodzaju zdarzenie, np. katastrofę kolejową czy zwykły wypadek drogowy, oprócz zdjęć bardzo często przygotowuje się szkic, rzadko – przyznaję – mapę wirtualną.

PAP: Pozwala on na odtworzenie przebiegu zdarzenia?

M.C.: Powiedziałabym raczej: pomaga w tym. Taki szkic analizują biegli i dzięki niemu mogą łatwiej ustalić pewne kwestie, na przykład odległości między przedmiotami pozwalają określić siłę uderzenia, kąt, pod którym samolot spadał. Mapa czy szkic mogą umożliwić odtworzenie przebiegu zdarzenia.

PAP: Wracając do ekshumacji. Te przeprowadzone pod koniec 2016 r. i w marcu br. potwierdziły kolejne nieprawidłowości, między innymi dwie kolejne zamiany ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Można to w jakiś sposób wyjaśnić, np. rozmiarem katastrofy? Jest to dla Pani zaskoczeniem?

M.C.: Nie jestem tym zaskoczona, ale nie dlatego, że taka sytuacja z powodu np. ogromu katastrofy mogła się zdarzyć, ale dlatego, że wcześniejsze ekshumacje (2011 - 2012) również wykazały nieprawidłowości. Do takich sytuacji absolutnie nie powinno dojść. To, że doszło do m.in. zamiany ciał, świadczy o pewnych zaniedbaniach, coś ewidentnie poszło nie tak.

PAP: Źle przeprowadzono identyfikację?

M.C.: Być może. Najprostsza identyfikacja to okazanie bliskim zwłok. Na ogół jednak rodzinom pokazuje się ich fotografie, bo to w sytuacji ich tragedii jest najbardziej humanitarne. Bywa też, że identyfikacji dokonuje się na podstawie charakterystycznych części ciała, np. tatuaży, znamion. Tu mieliśmy do czynienia z katastrofą, więc sytuacja była trudniejsza, choćby dlatego, że - jak przypuszczam - w wielu przypadkach identyfikowano szczątki.

PAP: Jak w takich sytuacjach powinna zostać przeprowadzona identyfikacja?

M.C. Ponieważ szok dla bliskich może być zbyt duży nawet przy okazaniu zdjęć, podstawą powinny być badania genetyczne. Nie powinno być też tak, że identyfikacji dokonuje się wyłącznie na podstawie ubrania osoby, którą rozpoznajemy. Dlaczego? Jeżeli wiemy, że do katastrofy doszło podczas oficjalnej delegacji, to można przypuszczać, że większość panów miała na sobie garnitury, niekoniecznie unikalne, być może nawet – część z nich – ubrana była w garnitury tej samej firmy.

PAP: Czy w takim razie w Polsce, po przewiezieniu z Rosji, te identyfikacje powinny być powtórzone?

M.C.: Musiałyby być jakieś wątpliwości co do rzetelności przeprowadzonych badań. Myślę, że w tym przypadku w grę wchodziło zaufanie. Trudno było wyobrazić sobie, że w sytuacji takiej rangi badania nie zostaną dokładnie przeprowadzane. Dodatkowo na miejscu byli przecież nie tylko rosyjscy, ale też polscy eksperci.