Prezydent Alaksandr Łukaszenka pokazał właśnie kolejny raz, że jest wytrawnym graczem. I gra przeciw Polsce. Piątkowe wejście białoruskiej milicji do mińskich biur Biełsatu, zatrzymanie operatora stacji Alaksandra Lubianczuka oraz zarekwirowanie telewizyjnych komputerów to nie tylko kolejny dowód na odwrót władz białoruskich od krótkotrwałej politycznej liberalizacji. To także przyczynek do lepszego zrozumienia gry, jaką Mińsk podjął w minionym roku z władzami w Warszawie.
Przed rokiem można było odnieść wrażenie, że władze białoruskie pogodziły się z istnieniem w strukturach TVP białoruskojęzycznego kanału satelitarnego, który prezentował opozycyjny punkt widzenia na sytuację nad Świsłoczą. Poziom nękania jego dziennikarzy zmalał, co wpisywało się w ogólną tendencję do obniżania represyjności reżimu. Prezydent Alaksandr Łukaszenka – z jednej strony przestraszony wzrostem agresywności Rosji, a z drugiej spragniony zachodnich kredytów na ratowanie gospodarki – uchylał drzwi do zbliżenia z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi.
W awangardzie tego zbliżenia po stronie unijnych partnerów Łukaszenki pojawiła się Polska. Dla ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego sukces nowego otwarcia z Białorusią byłby czymś, co nie udało się żadnemu z jego poprzedników. Niestety, przed czym na łamach DGP niejednokrotnie ostrzegaliśmy, plan nowego otwarcia abstrahował od białoruskiej specyfiki. Jeśli mamy do czynienia z państwami, które sobie nie ufają, cieplejsze relacje tworzy się na podstawie mapy drogowej, przewidując kolejne, najpierw drobne, potem bardziej znaczące kroki każdej ze stron. Zamiast tego Warszawa zaczęła rozmawiać z Mińskiem o wszystkim, ale bez konkretów.
W międzyczasie MSZ ogłosiło zamiar pozbawienia Biełsatu finansowania. Gdy Białorusini zorientowali się, że mogą wyciągnąć ten gorący kartofel z ogniska polskimi rękami, demonstracyjnie przestali naciskać na likwidację kanału. Przedstawiciele białoruskich władz zaczęli publicznie mówić, że telewizja to polski projekt, więc to do Polski należy decyzja, co z nią dalej robić, a samemu Mińskowi Biełsat nie przeszkadza, bo i tak nikt go nie ogląda. Waszczykowski pod presją opinii publicznej – w tym znacznej części własnego obozu politycznego – musiał się z zamiarów faktycznej likwidacji kanału wycofać, przynajmniej na jakiś czas.
Teraz do ataku ruszyli Białorusini, którym jeszcze do niedawna Biełsat rzekomo nie przeszkadzał, a teraz okazało się, że te kilkaset tysięcy widzów kanału jest jednak zbyt solidnym audytorium, by istnienie stacji ignorować w warunkach przykręcania śruby. Mińsk wykopał z archiwum starą sprawę o znak towarowy Biełsatu. W Polsce został on zarejestrowany w 2002 r. Rok później na Białorusi identyczną nazwę zarejestrowała pewna firma instalująca anteny satelitarne, która wkrótce przekazała prawa do niej przedsiębiorcy Andrejowi Bielakouowi. Od tej pory procesy sądowe o prawo do używania znaku odżywają zawsze wtedy, gdy Mińsk postanawia napsuć Biełsatowi trochę krwi.
Białorusini uznali, że trwająca tygodniami walka Waszczykowskiego z Biełsatem, połączona z wynajdowaniem coraz to nowych pretekstów, dlaczego finansowanie należy wstrzymać, oznacza faktycznie złożenie parasola nad stacją. I faktycznie, odkąd wiosną na Białorusi zaczęły się protesty, problemy z milicją miało już kilkunastu współpracowników Biełsatu. Skazywano ich na grzywny, trafiali do aresztów, konfiskowano im sprzęt, nękano i straszono. Teraz wraca sprawa znaku towarowego. Gdy działania przeciwko Biełsatowi na jednym froncie nieco ucichły, inny przeciwnik otworzył drugi front. A jeśli Mińsk będzie dalej przykręcać śrubę w polityce wewnętrznej, naprzemienne szarże przeciwko Biełsatowi okażą się jedynym osiągnięciem polsko-białoruskiej odwilży.