Przed rokiem można było odnieść wrażenie, że władze białoruskie pogodziły się z istnieniem w strukturach TVP białoruskojęzycznego kanału satelitarnego, który prezentował opozycyjny punkt widzenia na sytuację nad Świsłoczą. Poziom nękania jego dziennikarzy zmalał, co wpisywało się w ogólną tendencję do obniżania represyjności reżimu. Prezydent Alaksandr Łukaszenka – z jednej strony przestraszony wzrostem agresywności Rosji, a z drugiej spragniony zachodnich kredytów na ratowanie gospodarki – uchylał drzwi do zbliżenia z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi.
W awangardzie tego zbliżenia po stronie unijnych partnerów Łukaszenki pojawiła się Polska. Dla ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego sukces nowego otwarcia z Białorusią byłby czymś, co nie udało się żadnemu z jego poprzedników. Niestety, przed czym na łamach DGP niejednokrotnie ostrzegaliśmy, plan nowego otwarcia abstrahował od białoruskiej specyfiki. Jeśli mamy do czynienia z państwami, które sobie nie ufają, cieplejsze relacje tworzy się na podstawie mapy drogowej, przewidując kolejne, najpierw drobne, potem bardziej znaczące kroki każdej ze stron. Zamiast tego Warszawa zaczęła rozmawiać z Mińskiem o wszystkim, ale bez konkretów.
W międzyczasie MSZ ogłosiło zamiar pozbawienia Biełsatu finansowania. Gdy Białorusini zorientowali się, że mogą wyciągnąć ten gorący kartofel z ogniska polskimi rękami, demonstracyjnie przestali naciskać na likwidację kanału. Przedstawiciele białoruskich władz zaczęli publicznie mówić, że telewizja to polski projekt, więc to do Polski należy decyzja, co z nią dalej robić, a samemu Mińskowi Biełsat nie przeszkadza, bo i tak nikt go nie ogląda. Waszczykowski pod presją opinii publicznej – w tym znacznej części własnego obozu politycznego – musiał się z zamiarów faktycznej likwidacji kanału wycofać, przynajmniej na jakiś czas.
Teraz do ataku ruszyli Białorusini, którym jeszcze do niedawna Biełsat rzekomo nie przeszkadzał, a teraz okazało się, że te kilkaset tysięcy widzów kanału jest jednak zbyt solidnym audytorium, by istnienie stacji ignorować w warunkach przykręcania śruby. Mińsk wykopał z archiwum starą sprawę o znak towarowy Biełsatu. W Polsce został on zarejestrowany w 2002 r. Rok później na Białorusi identyczną nazwę zarejestrowała pewna firma instalująca anteny satelitarne, która wkrótce przekazała prawa do niej przedsiębiorcy Andrejowi Bielakouowi. Od tej pory procesy sądowe o prawo do używania znaku odżywają zawsze wtedy, gdy Mińsk postanawia napsuć Biełsatowi trochę krwi.
Białorusini uznali, że trwająca tygodniami walka Waszczykowskiego z Biełsatem, połączona z wynajdowaniem coraz to nowych pretekstów, dlaczego finansowanie należy wstrzymać, oznacza faktycznie złożenie parasola nad stacją. I faktycznie, odkąd wiosną na Białorusi zaczęły się protesty, problemy z milicją miało już kilkunastu współpracowników Biełsatu. Skazywano ich na grzywny, trafiali do aresztów, konfiskowano im sprzęt, nękano i straszono. Teraz wraca sprawa znaku towarowego. Gdy działania przeciwko Biełsatowi na jednym froncie nieco ucichły, inny przeciwnik otworzył drugi front. A jeśli Mińsk będzie dalej przykręcać śrubę w polityce wewnętrznej, naprzemienne szarże przeciwko Biełsatowi okażą się jedynym osiągnięciem polsko-białoruskiej odwilży.