Donald Trump i Hillary Clinton nie mówią w tej kampanii zbyt wiele o podboju kosmosu. Nie wróży to najlepiej programowi kosmicznemu USA. Efekty tegorocznych wyborów nie zmienią sytuacji programu kosmicznego USA, który od lat cierpi na ten sam problem: zbyt ambitne cele i niewystarczające fundusze. W związku z tym NASA, czyli amerykańska agencja kosmiczna, nie jest w stanie wykorzystać swojego potencjału. W efekcie palmę pierwszeństwa w kosmosie za 10 lat mogą Ameryce odebrać Chińczycy.
Tym bardziej znamienny jest fakt, że kandydaci na stanowisko następnego prezydenta milczą na temat podboju kosmosu. Donald Trump zdaje się uważać, że zanim Ameryka zacznie odważniej spoglądać w niebo, musi rozwiązać swoje problemy tu, na ziemi („Trzeba najpierw załatać dziury w drogach”, powiedział kilka miesięcy temu miliarder). Co więcej, podczas niedawnej wizyty na Florydzie republikański kandydat na prezydenta porównał amerykański program kosmiczny do realizowanego przez jakiś kraj Trzeciego Świata.
Jeszcze mniej na ten temat mówi Hillary Clinton. Chociaż była sekretarz stanu nigdy nie dała się poznać jako osoba niechętna eksploracji kosmosu, to jedyne, co ostatnio można było od niej usłyszeć w tej kwestii, to wielokrotnie przytaczana już przez nią anegdota. Zgodnie z nią była pierwsza dama jako nastolatka napisała w latach 60. do NASA list, w którym pytała, co musi zrobić, aby dostać się do programu szkolenia astronautów. Przedstawiciel agencji miał jej odpisać, że NASA nie ma planów względem kobiet astronautów. Chociaż nie udało się odnaleźć ani rzeczonego listu, ani odpowiedzi agencji, to „Washington Post” ustalił, że faktycznie nastoletnia Clinton mogła otrzymać list z informacją o braku planów wobec astronautek, taka bowiem w latach 60. była polityka NASA (chociaż w 1963 r. lot kosmiczny z ramienia ZSRR odbyła Walentina Tierieszkowa).
Do położenia większego nacisku na eksplorację kosmosu zachęcają programy obydwu partii przyjęte podczas zakończonych niedawno konwencji w Cleveland i Filadelfii. Dokument zatwierdzony przez republikanów wzywa do „utrzymania amerykańskiego prymatu w przestrzeni kosmicznej”; podobny ton znajdziemy w programie demokratów. To na konwencji republikanów jednym z mówców była Eileen Collins, pierwsza kobieta, która dowodziła misją wahadłowca. Astronautka nawoływała do przywództwa, które „sprawi, że amerykański program kosmiczny znów będzie najlepszy”.
Oficjalnie celem NASA jest wysłanie człowieka na Marsa w latach 2030–2040. To oznacza, że agencja ma zrealizować bardziej ambitne zadanie niż program „Apollo” (czyli wysłanie człowieka na Księżyc) za znacznie skromniejsze środki. NASA otrzymała na swoją działalność w 2016 r. 19,6 mld dol., co przedkłada się na 0,5 proc. federalnego budżetu. Dla porównania, w czasach programu „Apollo” było to 4,5 proc. Z tych pieniędzy tylko 9 mld przeznaczone zostanie na eksplorację kosmosu przez ludzi (reszta finansuje m.in. takie misje jak Juno, czyli sonda, która niedawno doleciała na Jowisza).
Dodatkowo nawet te ograniczone środki NASA trwoni na skutek braku długofalowego planowania. To z kolei efekt zmieniających się wiatrów politycznych w Waszyngtonie. Kiedy w 1989 r. prezydent George Bush senior zdecydował, że priorytetem dla agencji powinna być misja na Marsa, panel niezależnych ekspertów wycenił ją na 540 mld ówczesnych dolarów. Ta kwota ostudziła ambicje polityków, więc przez następną dekadę agencja skupiła się na dokończeniu Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, zawieszając pomysły wysłania człowieka poza niską orbitę okołoziemską.
Wrócił do nich prezydent George Bush junior, zlecając NASA powrót człowieka na Księżyc między 2020 a 2030 r. Program „Constellation” (w ramach którego na nową rakietę i moduł do transportu ludzi wydano już 9 mld dol.) anulował jednak Barack Obama, kiedy okazało się, że nie ma on szans na realizację przy ówczesnym poziomie finansowania. Obama chciał zracjonalizować skromny budżet agencji, pomysł jednak szczególnie nie przypadł do gustu senatorom z Alabamy, Florydy i Teksasu – stanów, w których NASA ma placówki zajmujące się opracowywaniem technologii służących do wysyłania ludzi w kosmos. Cięcia w tym obszarze oznaczały utratę tysięcy miejsc pracy. Senatorowie przeforsowali więc wariant, zgodnie z którym agencja dalej buduje nowe wersje: potężnej rakiety (Space Launch System, SLS) i kapsuły (Orion), którymi ludzie kiedyś polecą na Marsa. Kiedy to nastąpi, nie wiadomo, bo do skutecznej realizacji programu potrzebne są znacznie większe środki. Program w latach 2011–2018 ma pochłonąć 23 mld dol., ale już wiadomo, że będzie kosztował znacznie więcej. Pominąwszy już fakt, że na utrzymanie całej infrastruktury potrzebnej do wystrzeliwania nowej rakiety potrzebne będzie ok. 2–2,5 mld dol. rocznie – bez względu na to, czy będzie latać, czy nie.
Podczas gdy politycy w Waszyngtonie nie mogą się zgodzić co do priorytetów w eksploracji kosmosu, swój program powoli, acz systematycznie, rozwijają Chińczycy. W tym roku umieszczą na orbicie niewielkie obserwatorium, które będzie w stanie gościć na orbicie przez 20 dni trójkę taikonautów. W następnej dekadzie chcą umieścić w przestrzeni własną stację kosmiczną. Finalnym celem jest wysłanie kosmonautów na Księżyc około 2030 r.
Jeśli do tej pory USA nie poślą astronautów na Marsa i nie zdecydują się na powrót na naszego naturalnego satelitę, będzie to oznaczało, że Chiny dogonią (a być może nawet przegonią) Amerykę w rozwoju programu kosmicznego.