O tym, że choć bujanie w obłokach to sympatyczne zajęcie, Polacy najchętniej bujają w nich wówczas, gdy waży się przyszłość ich kraju. Mieszkańcy kraju nad Wisłą – choć indywidualnie radzą sobie znakomicie – to tworząc zbiorowość, od razu zaczynają zachowywać się irracjonalnie. Najpierw wymyślają jakąś fantasmagorię, potem zaczynają w nią wierzyć, zaś na koniec podejmują ważne decyzje w oparciu o wnioski płynące z tejże wiary.
Najpewniej w innych miejscach świata, choćby Afryce, gdzie mistycyzm obecny jest w codzienności, taka przypadłość nie miałaby większego znaczenia. Jednak Polska leży w pragmatycznej Europie. Na Starym Kontynencie katolicka Francja zawiązywała sojusze z islamską Turcją przeciw arcykatolickim Habsburgom. W Londynie obowiązywała zasada, że nie ma wiecznych wrogów czy przyjaciół, a wieczne są jedynie strategiczne interesy Wielkiej Brytanii. Zaś Berlin i Moskwa nieraz potrafiły w ciągu kilku miesięcy przeistoczyć się ze śmiertelnych wrogów w najserdeczniejszych przyjaciół – jeśli tylko odnajdywały wspólny interes. W otoczeniu cynicznych mocarstw umiały przetrwać te mniejsze państwa, które potrafiły prowadzić wytrwane gry dyplomatyczne, imponowały bogactwem, okazywały się użyteczne lub odstraszały silną armią. Albo mogły liczyć na potężnego protektora.
Wypracowanie któregokolwiek z tych atutów wymaga twardego stąpania po ziemi. Tymczasem od ponad 300 lat większość Polaków, po przebłyskach pragmatyzmu, koniec końców zawsze wybiera myślenie magiczne. Każące wierzyć w sprawczą moc mitów, które samemu się sprokurowało. Taka zbiorowość potrafi wprawdzie stworzyć własne państwo, lecz tylko o charakterze sezonowym. Niezdolne do przetrwania, gdy polityczna pogoda zaczyna się psuć.
Sarmata prawdziwy
Na pomysł, że Polacy mogą być starożytną nacją, pierwszy wpadł krakowski kanonik, a zarazem alchemik i astrolog Maciej Miechowita. Przyszło mu to dość łatwo dzięki starożytnym greckim i rzymskim historykom. Herodot, Klaudiusz Ptolemeusz czy Polibiusz opisywali plemię Sarmatów zamieszkujące wschodnie stepy Europy. Barbarzyńcy ci odznaczali się odwagą i bitnością, sprawiając wiele kłopotów Imperium Rzymskiemu.
Adoptować atrakcyjnych przodków udało się Miechowicie za sprawą wydanego w 1518 r. „Traktatu o dwóch Sarmacjach, azjatyckiej i europejskiej”. Sugestię, że starożytne plemię jest protoplastą Polaków, podchwyciło wielu geografów, jak Marcin Kromer czy Bernard Wapowski. A dzięki ich pracom naukowym teoria ta szybko zyskała na popularności. Aż wreszcie stała się pewnikiem. Na nagrobku ostatniego władcy z rodu Jagiellonów, Zygmunta Augusta, wyryto po łacinie napis: „Królowi Polaków, Księciu i Panu Wielkiej Litwy oraz reszty Sarmacji”.
Sarmacki mit wyjątkowo dobrze komponował się ze zmianami zachodzącymi w Rzeczypospolitej od końca XVI w. Po wygaśnięciu dynastii Jagiellonów kolejnych królów wybierał ogół szlachty. Do tego nowo wybrany monarcha jeszcze przed wstąpieniem na tron musiał zaprzysiąc artykuły henrykowskie stanowiące zbiór praw gwarantujących szlachcie wszystkie dotychczasowe przywileje. Król musiał też zwoływać Sejm, który nadzorował jego politykę, a także jako jedyny miał prawo nakładać podatki na członków stanu szlacheckiego. Jeśli dodać do tego, że szlacheckie folwarki obsługiwała darmowa siła robocza, pańszczyźniani chłopi, a mieszczaństwo pozbawiono praw politycznych, wyłania się obraz prawdziwej arkadii dla warstwy rządzącej. Stanowiącej ok. 10 proc. populacji kraju. Posiadała ona wszystko i nic nie musiała dawać od siebie (jeśli nie chciała).
Uzasadnienie dla istniejącego stanu rzeczy stanowiła użyteczna interpretacja mitu głosząca, że od Sarmatów wywodził się tylko stan szlachecki. Wyjaśniał on jego wyjątkowość, bo – jak zauważał poeta Mikołaj Rej – w szlachectwie „jest jakaś moc dziwna” czyniąca z człowieka „gniazdo cnoty, sławy, każdej powagi i poczciwości”. Sarmackie korzenie uzasadniały także sprawowanie władzy absolutnej nad 90 proc. współmieszkańców Rzeczypospolitej. Otóż starożytne plemię wojowników podbiło niegdyś te terytoria, a ich mieszkańców uczyniło sobie poddanymi. Choć w przypadku chłopów bardziej adekwatnym słowem byłoby „niewolnikami”. „Nikt bardziej nie wyzyskiwał poddanych jak nasza Polska” – zapisał w 1649 r. Albrycht Stanisław Radziwiłł.
Wolność osobistą zachowali wprawdzie mieszczanie, Żydzi, Kozacy, lecz szanujący się Sarmata traktował ich z pogardą. „Wszelkie próby zbliżenia międzystanowego wywoływały gwałtowne protesty szlachty. Zazdrośnie strzegła ona swych przywilejów i manifestowała wyższość na różne sposoby” – opisuje prof. Maria Bogucka w monografii „Między obyczajem a prawem. Kultura Sarmatyzmu w Polsce w XVI–XVIII w.”.
Równie łatwo zaczęto wierzyć w swoją wyższość wobec innych nacji. W czasach ostatnich Jagiellonów wysyłanie dzieci w podróże zagraniczne i na obce uczelnie było normą. Stulecie później szlachta już nie czuła takiej potrzeby. Wybierała izolacjonizm połączony z anarchią. „Wolność jest żyć jako chcieć bezpiecznie w swoim domu/ Oprócz Boga, praw, sądów, nie podlec nikomu” – pisał poeta Marcin Błażowski. Powszechna wiara we własną wyjątkowość oraz wyższość skutecznie blokowała jakiekolwiek zmiany ustrojowe, ekonomiczne czy społeczne. Choć coraz częściej odzywały się dzwonki alarmowe, że bez ich przeprowadzenia Rzeczpospolita może upaść.
Pierwszy zabrzmiał już w 1626 r., kiedy szwedzkie wojska wkroczyły na Pomorze, próbując zagarnąć Gdańsk. Wprawdzie miasta nie zdobyły, lecz król Gustaw Adolf obłożył eksport polskiego zboża wysokim cłem, zarabiając w rok 30 mln zł. Mimo to szlachcie nadal opłacało się prowadzić handel. W tym czasie całość dochodów skarbu Rzeczypospolitej wynosiła rocznie 3 mln zł. Nic więc dziwnego, że potrzebowano aż trzech lat i uchwalenia przez Sejm specjalnych podatków na wojnę, żeby zmusić najeźdźcę do wycofania się. Ćwierć wieku później potop szwedzki całkowicie obnażył słabość Rzeczypospolitej. Bo gdy ościenne mocarstwa usprawniały administrację, sądownictwo oraz armię, Polska trwała w zastygłej postaci. Tę jej formę utrwaliło zwycięstwo w bitwie pod Wiedniem. Ostatni wielki triumf staropolskiego oręża w dłuższym okresie przyniósł więcej szkód niż pożytku. Bo umocnił warstwę rządzącą w przekonaniu o doskonałości sarmackiego stylu życia.
Prawdziwy Sarmata musiał mieszkać na wsi, bo miast nienawidził. Gardził pracą fizyczną – od tego miał służbę i chłopów. Równie mocno lekceważył rzemiosło i robienie interesów, co zostawiał mieszczanom lub Żydom. Głównym zajęciem były więc wojaczka (w teorii, bo zazwyczaj cedowano ten obowiązek na wojska zaciężne) oraz polityka. Ta zaś sprowadzała się do pilnowania króla, żeby nie zamachnął się na „złotą wolność szlachecką”. Jedno stulecie ewolucji mitu sarmackiego wystarczyło, by na koniec XVII w. elita rządząca Rzecząpospolitą w przeważającej mierze składała się z dysfunkcyjnych megalomanów, zupełnie nierozumiejących zmian zachodzących w świecie.
Naród wybrany
Zdawać by się mogło, że przekonanie o własnej doskonałości powinno osłabnąć z kolejnymi klęskami. A te od połowy XVII w. coraz częściej spadały na Rzeczpospolitą. Tymczasem im były częstsze, tym gros szlachty mocniej nie chciało przyjąć do wiadomości ich rzeczywistych przyczyn. Skoro odrzucano propozycje reform, ponawiane przez królów i niewielką grupę odszczepieńców z własnego stanu, należało zaproponować coś dającego nadzieję na lepszą przyszłość. W takim momencie wiara w sarmackie ideały okazała się dobrym fundamentem, by budować na niej kolejny mit. Tym razem o narodzie wybranym.
Bardzo pomogli w tym innowiercy z ościennych krajów, którzy łupili Rzeczpospolitą. Szwedzi byli protestantami, Rosjanie wyznawali prawosławie, a Turcy i Tatarzy islam. Coraz mocniej poniewierany przez sąsiadów Sarmata ogłosił się więc przedmurzem stojącym na straży świata chrześcijańskiego. „Przekonanie, że Polska jest narodem wybranym, który ma dziejową misję obrony świata chrześcijańskiego, owego przedmurza, antemurale christianitatis, było wśród szlachty polskiej powszechne” – zauważa Jan S. Bystroń w „Megalomanii narodowej”. Świetnie współgrał z tym pewnik, iż Polacy są ulubionym narodem Matki Boskiej. Pierwszy dowiedział się o tym w 1608 r. – i to od niej samej – włoski jezuita Giulio Mancinelli, od lat mieszkający w Krakowie. Jak opowiadał kanclerzowi wielkiemu litewskiemu Albrychtowi Stanisławowi Radziwiłłowi, objawiła mu się matka Chrystusa i zadała podchwytliwe pytanie: „A czemu mnie Królową Polski nie zowiesz?”. Po czym wyjaśniła: „Ja to królestwo wielce umiłowałam i wielkie rzeczy dlań zamierzam, ponieważ osobliwą miłością ku Mnie pałają jego synowie. Jestem Królową Polski. Jestem matką tego narodu, który jest mi bardzo drogi”.
Radziwiłł, z wielką zaciekłością zwalczający innowierców, zadbał o to, by o objawieniu Mancinellego stało się głośno. Potem, im sytuacja strategiczna Polski robiła się gorsza, tym mit budowany na opowieściach włoskiego jezuity okazywał się użyteczniejszy. W czasie potopu jednoczył Polaków przeciwko Szwedom. Mobilizując do walki wszystkie stany, gdy ci oblegli Jasną Górę. Dlatego, gdy najeźdźcy wycofali się spod klasztoru, król Jan Kazimierz złożył 1 kwietnia 1656 r. w katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny we Lwowie niecodzienne śluby. Przed ołtarzem oświadczył, że obrał Maryję za królową swoich ziem i oddał jej opiece poddanych.
Ten propagandowy gest, mający zachęcić wszystkich mieszkańców kraju do dalszej walki ze Szwedami, otworzył drogę do uroczystej koronacji Bożej Rodzicielki. Nastąpiła ona w 1717 r., gdy na Jasnej Górze udekorowano koronami obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Działo się to pod koniec wojen północnych, gdy Rzeczpospolitą doszczętnie spustoszyły przemarsze wojsk – już nie tylko szwedzkich, lecz również rosyjskich i saskich. Zaś na koniec zebrał się w Warszawie pod nadzorem Piotra Wielkiego sejm niemy, aby zatwierdzić reformę ustrojową, którą car Rosji uzgodnił ze swoim protegowanym Augustem II Mocnym. Tym samym Maryja zostawała królową państwa sprowadzonego do roli satelity prawosławnego imperium Romanowów. Jednak żadne późniejsze objawienie nie wspominało o tym, by protestowała.
Nadzieje szlachty, że jej koronacja odmieni losy kraju, okazały się jednak płonne. Przekonali się o tym boleśnie na własnej skórze konfederaci barscy, gdy w 1768 r. postanowili wyzwolić Rzeczpospolitą spod rosyjskiego jarzma. „Towarzysze w pancerzach, z rysimi skórami na barkach, obwieszeni medalikami i szkaplerzami, nieraz z bronią pradziadów w ręku, wierzyli święcie w zapewnienia ks. Marka (Jandołowicza, przywódcy duchowego konfederacji – aut.), że w obronie dobrej sprawy wystarczy wyjść w pole – reszty dokona Matka Boska” – opisywał w głośnej w czasach II RP monografii „Niemcewicz od przodu i tyłu” Karol Zbyszewski. „Wychodzili więc dziarsko i z fantazją, widząc zaś, że Matka Boska nie rozprasza wrogów, rozpraszali się sami, z żywą do Niej urazą, że tak się zaniedbuje w swych obowiązkach” – dodawał.
Koniec końców, poniesiono sromotną klęskę, przy okazji prowokując carycę Katarzynę do przyjęcia propozycji króla Prus Fryderyka II – by dokonać rozbioru Polski.
Wiara w cuda
„Jak niegdyś byli przedmurzem Europy wobec barbarzyństwa wschodniego, tak po upadku stali się Polacy szermierzami powszechnej wolności. Ich krwią okupione zostały w znacznej części te prawa, które są dziś udziałem konstytucyjnie rządzonych i wyzwolonych narodów” – zapisał w monografii „Duch dziejów Polski” Antonii Chołoniewski.
Publicysta, piszący te słowa u progu niepodległości II RP, szczerze wierzył w kolejny z wielkich narodowych mitów. Bohaterski Sarmata, zawsze mogący liczyć na pomoc Matki Boskiej, przez sto lat walczył „za wolność naszą i waszą”. Na potwierdzenie tej tezy dawało się przytoczyć wiele przykładów, i to nie tylko przy okazji wspominania Tadeusza Kościuszki oraz Kazimierza Pułaskiego. W końcu dzięki powstaniu kościuszkowskiemu armie Rosji oraz Prus nie mogły się zająć tłumieniem rewolucji francuskiej. Powstanie listopadowe uniemożliwiło carowi Mikołajowi I interwencję zbrojną w Niderlandach, którą planował po ogłoszeniu przez Belgię niepodległości. Polacy na czele z Ludwikiem Mierosławskim bardzo zasłużyli się w walce o zjednoczenie Włoch. Acz najwięcej dla narodzin mitu o narodzie zdolnym do wszelkich poświęceń dla wolności innych uczynili wspólnym wysiłkiem matematyk Józef Hoene-Wroński oraz Adam Mickiewicz.
Poetę zafascynowała teoria, że naród może być jak Chrystus, który swoim męczeństwem zbawił ludzkość. Tak samo miało zadziałać na niwie politycznej męczeństwo Polski i jej mieszkańców. Tym sposobem, choć Rzeczpospolita znikła z map Europy, a kolejne powstania kończyły się klęskami, i tak Polacy, w mniemaniu swojej elity intelektualnej, byli narodem wybranym. Przy czym Maryja awansowała z roli królowej na jeszcze istotniejszą – matki wszystkich Polaków. Ta logika nakazywała żyć w przekonaniu, iż zmartwychwstanie z niewoli jest kwestią czasu. Natomiast okupantów traktować z typowo sarmacką wyższością. Notabene wybuchu wszystkich powstań w XIX w. nie poprzedziło staranne zaplanowanie działań i próba oceny, na ile sukces jest realny, lecz spontaniczny bunt. Zawsze przepełniony wiarą, że tym razem na pewno się uda. Po czym przychodziło zdziwienie.
Dramaturg Krzysztof Jan Aleksander Niezabytowski, po upadku powstania listopadowego, obserwując przemarsz rosyjskich wojsk, zanotował: „Naród do niewoli stworzony, żołnierzy batogiem uczonych, ćwiczonych tylko; ani śladu iskierki ducha, ani śladu zapału, wiary, energii – i boskiego ducha – i patriotyzmu. O! Że też oni nas zwyciężyli, wstyd nam, biada nam”. Zważywszy, jak wielka była wówczas przewaga potencjału militarnego imperium Romanowów nad Królestwem Polskim, najbardziej zaskakuje, iż ktoś mógł czuć zdziwienie końcowym wynikiem starcia. Nawet jeśli, tak jak Władysław Czartoryski, miał pewność, że: „Moskale są dzicy ludzie – Azjaci”.
Aż wreszcie nadeszła pora prawdziwych cudów i rozbiorowe mocarstwa wszczęły światową wojnę. Dając tym szansę wywalczenia dla Polski niepodległości. Potem zdarzył się kolejny cud. Po raz pierwszy od wiktorii pod Wiedniem Polacy wygrali bitwę, i to od razu ze śmiertelnymi wrogami chrześcijaństwa.
Silni, zwarci, niegotowi
„Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę, Wolność, zachowaj nam Panie” – pisał na łamach „Rzeczpospolitej” 14 sierpnia 1920 r. prof. Stanisław Stroński. Prosząc Stwórcę o „ziszczenie się cudu Wisły”, w stronę której maszerowały już bolszewickie hordy. Dzień później wierni obchodzili święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. A potem, na rozkaz Piłsudskiego, rozpoczęło się polskie kontruderzenie zza rzeki Wieprz, dzięki któremu modlitwa publicysty związanego z ruchem narodowym, jak i większości Polaków, została wysłuchana.
Dla endeków konieczność bycia wdzięcznym Marszałkowi za cokolwiek stanowiła rzecz nie do zniesienia. Szybko więc zaczęto budowanie mitu Cudu nad Wisłą. Czemu zresztą sprzyjały mistyczne okoliczności, związane nie tylko z datą rozpoczęcia kontrofensywy. Gdy Armia Czerwona zbliżała się do Warszawy, Kościół katolicki aktywnie uczestniczył w mobilizowaniu wiernych do walki. Księża agitowali, by mężczyźni wstępowali na ochotnika do wojska. Z inicjatywy Episkopatu 27 lipca na Jasnej Górze ogłoszono akt ponownego obrania Matki Bożej Królową Polski. Nie zabrakło też męczennika za wiarę. W walkach pod Ossowem zginął ks. Ignacy Skorupka, kapelan 236. pułku piechoty. „W stule i z krzyżem w ręku prowadził tyralierę do ataku” – zapisano w raporcie przesłanym do dowództwa. Nawet działania polskiego wywiadu wojskowego miały religijny podtekst. Aby po rozpoczęciu uderzenia znad Wieprza zagłuszyć łączność między jednostkami wroga, na tej samej częstotliwości przez 36 godzin lektor czytał kolejne rozdziały Nowego Testamentu.
W takich okolicznościach, gdyby Opatrzność nie wsparła armii Rzeczypospolitej, należałoby uznać jej postawę za wielkie faux pas. Endeckiemu mitowi Cudu nad Wisłą piłsudczycy bardzo szybko zaczęli przeciwstawiać mit zjednoczonego społeczeństwa, które pod wodzą Marszałka wygrało „osiemnastą z najważniejszych bitew w dziejach świata”. Genialny wódz i karnie słuchający go naród stały się potem kluczowymi ideałami obozu sanacyjnego.
Uzupełniające się dwie wersje Cudu nad Wisłą zdominowały rzeczywistość międzywojennego dwudziestolecia. Przy czym starannie dbano o to, żeby mniej wygodne fakty nie ujrzały światła dziennego. Gdy szef Wojskowego Biura Historycznego gen. Marian Kukiel przygotował wielką monografię źródłową o wojnie z bolszewicką Rosją, która ukazywała błędy i słabości strony polskiej oraz Naczelnika państwa, szybko stracił pracę. Jego dzieło zamknięto w archiwum i mogło być udostępniane jedynie za osobistą zgodą nowego szefa Wojskowego Biura Historycznego.
„Brak stosownej wiedzy na temat wojny polsko-bolszewickiej ugruntował w społeczeństwie polskim mylny pogląd o potędze militarnej Rzeczypospolitej. Nie zdawano sobie sprawy, że o zwycięstwie w bitwie warszawskiej zdecydowały w dużej mierze kardynalne błędy dowództwa rosyjskiego” – podsumowuje Henryk Ćwiek w opracowaniu „O obronie Warszawy w 1920 roku. Fakty i mity”. W pamięci społecznej szybko zatarły się niewygodne fakty. Polska nie miała dość środków, aby dobrze wyposażyć armię. „Mała tylko część żołnierzy miała na sobie kompletne, choć potargane mundury, co najmniej połowa była bez obuwia, idąc bosymi, pokaleczonymi nogami po ostrych żytnich ścierniskach” – notował w dzienniku premier Wincenty Witos, obserwując w sierpniu 1920 r. jednostki idące na front.
Do Armii Ochotniczej zgłaszali się tylko mieszkańcy większych miast, głównie inteligenci, studenci i młodzież. Chłopi, stanowiący 75 proc. mieszkańców Polski, wezwania do obrony ojczyzny gremialnie ignorowali. Podczas poboru na Zamojszczyźnie do komisji wojskowych zgłosiło się jedynie 30 proc. wezwanych, z czego 90 proc. z miejsca poprosiło o odroczenie. Zdesperowany Witos wydał odezwę „Ojczyzna w niebezpieczeństwie”, w której apelował m.in. do wiejskich dziewcząt, by bojkotowały młodzieńców uchylających się od poboru.
Na szczęście walczono z przeciwnikiem równie źle zorganizowanym i fatalnie dowodzonym. Taka sytuacja już mogła się nie powtórzyć. Tymczasem ślepa wiara we własną siłę i przychylność niebios rzutowała na strategiczne decyzje podejmowane w czasie istnienia II RP. Nie zmieniła tego w żaden sposób klęska w wojnie obronnej 1939 r. Po niej, bez oglądania się na potencjał militarny III Rzeszy i ZSRR, stratedzy w Sztabie Naczelnego Wodza w Londynie i dowództwo AK tworzyli plany samowyzwolenia się Polski dzięki powszechnemu zrywowi zbrojnemu.
Niestety ani podczas „Akcji Burza”, ani Powstania Warszawskiego Matka Boska nie interweniowała, dając Polakom możność poniesienia kolejnych chwalebnych klęsk. Nie zapobiegła też działaniom Stalina, gdy ten postanowił zainstalować w kraju nad Wisłą komunistyczny reżim.
Powrót do przeszłości
Tworzony przez wieki pakiet narodowych mitów okazał się nadzwyczaj żywotny. Potwierdzenie zyskał w latach 80. ubiegłego stulecia. I to w pełnej wersji. Oto Polacy, otoczeni opieką Matki Boskiej i jej reprezentanta Jana Pawła II, znów okazali sarmacką wyższość nad innymi nacjami, walcząc „za wolność naszą i waszą” z antychrześcijańskim imperium zła. Tak narodził się następny mit, tym razem o dziesięciomilionowym związku zawodowym „Solidarność”, który obalił komunizm. A skoro mały, zacofany i zbankrutowany kraj mógł doprowadzić do rozpadu ZSRR, to nic mu teraz już straszne nie jest. Ani putinowska Rosja, ani upadek UE. Taki wniosek jest przecież logiczny, jeśli usunąć z pamięci, że komunizm oprócz Polaków zabiły też jego niewydolność ekonomiczna, degeneracja sowieckich elit, agresywna polityka prezydenta USA Ronalda Reagana i konflikty narodowościowe rozsadzające od wewnątrz ZSRR. Jednak każdy z tych faktów psuje mit „Solidarności”, wiec najlepiej nie zwracać na nie uwagi.
Tym bardziej że ostatnio Polacy po raz kolejny wzięli na siebie rolę „Chrystusa narodów”. Tym razem, gdy elita kraju „poległa” pod Smoleńskiem. Przy czym gdyby założyć, iż zniszczenie prezydenckiego samolotu było dziełem rosyjskich służb na rozkaz Władimira Putina, to działania odwetowe są koniecznością. Każde szanujące się mocarstwo, nie chcąc stracić prestiżu, tak postępuje. A jak miałoby to wyglądać, jest już tylko kwestią wyobraźni. Ponieważ „naród wybrany” może wszystko, bo w razie czego zawsze mu pozostaje modlitwa o opiekę do Matki Boskiej.