Nie czują takiej potrzeby. Nie wierzą, że ich głos cokolwiek zmieni. Czasem mają to całe wybieranie po prostu gdzieś. Czy rzeczywiście tak bardzo znieczulonych jest 49 proc. Polaków, których na mapie wyborczej nie ma?
Kim oni są? Rolnicy czy prawnicy? Młodzi, starsi, wierzący, ateiści, samotni czy też zagorzali ekolodzy z trójką dzieci? Z hipotecznym kredytem we frankach czy z równie potężnymi długami w parabankach? Próby znalezienia tych, którzy nie biorą udziału w głosowaniach, trwają od co najmniej dekady. Bo od tak dawna połowa naszego społeczeństwa nie zbliża się do urn wyborczych. Nie ruszają ich ani głosowania prezydenckie czy parlamentarne, ani samorządowe lub dzielnicowe.
Przyczyny awersji wyborców do wyborów poszukują najpotężniejsze umysły sceny badawczej, analitycznej, socjologicznej i poznawczej. Wskazywano na przyczyny materialne i psychologiczne. Niektórzy obarczali winą katastrofalne w skutkach susze lub powodzie, nawet przerwy w dostawie prądu spowodowane silnym wiatrem. Po ostatnich wyborach parlamentarnych przyczyny wyborczej absencji rozpaczliwie szukał m.in. CBOS. Gdzie 25 października 2015 r. było 49,08 proc. Polaków? Co zatrzymało ich w domach, w kinach, centrach handlowych?
Nie dla mniejszego zła
– Wiemy, kim oni są – mówi politolog dr Bartłomiej Biskup. – To zazwyczaj osoby młode o niskiej świadomości społecznej, nieczujące żadnego związku z polityką. Wiemy też, że często nie są wykształcone i mają kiepską sytuację materialną. To sprawia, że stają się obojętni wobec tego, kto będzie nimi rządził. Zresztą szczerze się do tego przyznają. Pytani, dlaczego nie głosują, odpowiadają: „bo mój głos się nie liczy”, „bo to, czy pójdę głosować, czy też nie, nie ma żadnego znaczenia”, „bo nieważne, kto dojdzie do władzy, i tak będzie źle”, „bo system jest zły i nie będę przykładał do tego ręki”. Według danych CBOS najwięcej deklaracji braku udziału w wyborach znajdujemy wśród najmłodszych wyborców – przyznało się do tego 41 proc. osób pomiędzy 18. a 24. rokiem życia. Ponad 28 proc. mieszkańców wsi i 39 proc. mieszkańców najmniejszych miast.
Doktor Wojciech Jabłoński, również politolog, dzieli niewyborców na buntowników i niezainteresowanych. Buntownicy nie poszli i nie pójdą na wybory nie dlatego, że nie interesują się polityką. Że mają w nosie to, co się wydarzy. Przeciwnie – oni bardzo się interesują, śledzą zmiany, są na bieżąco ze światem polityki. Ale sprzeciwiają się wyborowi mniejszego zła. – Dużo osób regularnie nie głosuje dla zasady. Sam się do tych osób zaliczam. To swojego rodzaju akt polityczny. Wcale nie jest tak, że nie idąc ze swoim głosem do jakiejś szkoły, przedszkola czy nawet kościoła, jak to jest na Wilanowie, nie wpływam na politykę. Wpływam. Wprawdzie jest to głos na korzyść zwycięzcy, ale wynika to ze zmęczenia sceną polityczną, wstydem za zniekształcenie systemu i zasad – przekonuje Jabłoński.
Taką buntowniczką jest m.in. 34-letnia Katarzyna, działaczka jednej z fundacji broniących praw zwierząt, zamieszkała pod Poznaniem. Katarzyna zamiast tracić energię na wspieranie, jak to określa, złego systemu, woli poświęcić ją ratowaniu zwierząt i wspieraniu podopiecznych hospicjum w swoim mieście. – Jestem politycznym buntownikiem. Nie pójdę na wybory, bo uważam, że politycy mają krew na rękach. Nie będę wspierać systemu, który z demokracją nie ma za wiele wspólnego. I tak o tym, kto wygra, decyduje kasa, kasa i jeszcze raz kasa – mówi Katarzyna.
Mariusz ma 24 lata, żyje na wschodzie Polski, w miejscowość liczącej niecałe 20 tys. mieszkańców. Wykształcenie zawodowe. Miało być średnie techniczne, lecz przed egzaminami musiał zająć się rodzeństwem i iść do pracy. Należy do tych niezainteresowanych. Pracuje przy remontach. Dzień w dzień upomina się u szefa o dniówkę i liczy, jak przetrwać. Nie robi dalekosiężnych planów. Zależy mu tylko na tym, żeby opłacić czynsz w komunalnym mieszkaniu, które dzieli z matką i dwójką młodszych braci. Nie czyta gazet, chyba że stare, u kogoś w mieszkaniu, jak zaczyna malować ściany. Polityką się nie interesuje i uważa, że go nie dotyczy. Bo ktokolwiek by rządził, i tak jego życie się nie zmieni. Ani na lepsze, ani na gorsze. – To nawet nie jest tak, że nie mam czasu podjechać i zagłosować, ale tak naprawdę od ukończenia 18. roku życia na wyborach nie byłem i się nie wybieram. Wybory są dla bogaczy, dla wykształciuchów. A ja jestem prostym człowiekiem, fizycznym. I nie będę się bawić w politykę. Zresztą nie oszukujmy się, ale czy dla zwykłego, biednego człowieka ma znaczenie, kto rządzi? Czy za jednych, czy za drugich, jest mi tak samo – mówi.
W domu Mariusza na wybory nie chodzą też jego schorowana matka ani młodsi bracia. 20-letni Łukasz szykuje się do wyjazdu do pracy do Anglii, a 17-letni Olek jeszcze głosować nie może. – Na pierwsze wybory może pójdę, tak z ciekawości. Przecież jeden głos to tyle co nic – mówi z lekkim wahaniem w głosie.
Mariusz i jego rodzina są dowodem na poparcie tezy politologów. Że w dużej mierze czarna plama na wyborczej mapie składa się z młodych ludzi z małych miast i wsi. Tak jakby chcieli być niemą równowagą dla rówieśników z dużych miast, którzy w przeciwieństwie do nich działają na rzecz polityków, głosują, agitują i walczą o lepsze jutro.
Zdaniem dr. Jabłońskiego ostatnie wybory parlamentarne pokazały, że w dużej mierze nie głosują właśnie tacy Polacy jak Mariusz. Młodzi. Zazwyczaj bez wykształcenia. – Przytłaczająca część Polaków jest całkowicie nieświadoma rzeczywistości politycznej. Nie wiedzą, na kogo głosować, ale wcale specjalnie ich to nie boli. Mają swój świat, który w ich poczuciu ma tyle wspólnego z wielkim światem polityki, ile świnka morska z morzem – uważa. – Starsi są zdecydowanie bardziej zdyscyplinowani. Wstają skoro świt, głosują jako pierwsi. I to nie zmienia się na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Co dziwne, bo szczerze mówiąc, na miejscu starszych osób osobiście bym już nie głosował.
I tak nic się nie zmieni
Starsi głosują, lecz frekwencja i tak od lat spada na łeb na szyję. Zdaniem politologów dlatego, że Polacy stają się coraz bardziej bierni, zniechęceni i nieufni wobec klasy rządzącej. Co więcej, ta niechęć do wyborów sięga nie tylko 10 lat wstecz, ale pojawiła się dużo wcześniej. Już w 1991 r., w pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych, swój głos do urn wrzuciło zaledwie 43 proc. uprawnionych. W kolejnych latach było coraz gorzej. Najgorszy wynik odnotowano w wyborach parlamentarnych w 2005 r. – zagłosowało wtedy zaledwie 40 proc. Polaków. Dzisiaj jest równie źle. 25 października ubiegłego roku do urn poszli przede wszystkim ci, którzy identyfikują się z prawicą, lub ci, którzy się tej prawicy bali i głosowali jak popadnie. Na byle kogo, byle jak. Byle zabrać prawicy głos.
Niewyborcy zazwyczaj nie potrafią podjąć decyzji wyborczej („nie byłem pewien, na kogo głosować”), nie wierzą w pozytywne skutki głosowania („i tak nic się nie zmieni”), kwestionują motywacje kandydatów („karierowicze dbający o własną kasę”). Są też i zupełnie obojętni. Z gatunku „nie znam się” czy „nie interesuję”. Podobnie niewyborcy wypowiadali się kilka miesięcy wcześniej, po wyborach prezydenckich. Wielu tłumaczyło się nagłą pracą, wyjazdem lub brakiem odpowiedniego kandydata. Frekwencja w I turze wyniosła wtedy 48,96 proc. – najmniej w historii bezpośrednich wyborów prezydenckich. W II turze było lepiej – 55,34 proc. Pozostali, czyli ponad 44 proc. niewyborców, wyszli z założenia, że wybory i tak nic nie zmienią, bo prezydent jest jedynie marionetką rządu.
Doktor Aleksandra Hulewska, psycholog społeczny i psychoterapeutka, uważa, że pierwszym czynnikiem odpowiedzialnym za bierność polityczną są koszty uczestnictwa. Czyli fizyczne i psychologiczne obciążenia wynikające z wzięcia udziału w głosowaniu. – Im koszty większe, tym mniejsze prawdopodobieństwo udziału w głosowaniu. Współczesna scena polityczna jest mało przejrzysta dla ludzi. Aby zorientować się w rozlicznych ofertach programowych partii, trzeba spędzić godziny na oglądaniu programów informacyjnych i publicystycznych w telewizji, czytelnictwie prasy czy śledzeniu internetu. Widać wyraźnie, że psychologiczne koszty uczestnictwa, które potencjalnie musiałby ponieść wyborca słabiej wykształcony, są wyższe niż te ponoszone przez wyborcę lepiej wykształconego – uważa dr Hulewska, dodając, że nie bez znaczenia jest także poczucie osobistego wpływu na sytuację polityczną kraju. – Z badań psychologów społecznych wynika, że w wyborach uczestniczą ci ludzie, dla których akt głosowania wiąże się z poczuciem osobistego wpływu na wynik wyborów oraz kształt przyszłej polityki państwa. Ci, którzy są przekonani, że ich głos nie będzie miał znaczenia dla istotnej zmiany w kraju, pozostają bierni – mówi. – Z tym czynnikiem ściśle wiąże się tzw. socjalizacja polityczna, która ma za zadanie przygotowanie człowieka do uczestnictwa w życiu publicznym. W Polsce zachodzi ona najczęściej w najbliższym otoczeniu, w rodzinie. Dzieci obserwując rodziców, przejmują od nich przekonania i nawyki związane z aktywnością lub biernością obywatelską. Osoby nieuczestniczące w wyborach prawdopodobnie przejęły od swoich opiekunów przekonanie, że nie warto angażować się politycznie, gdyż to i tak niczego nie zmieni. Nie przełoży się realnie ani na sytuację w państwie, ani tym bardziej na sytuację w domu.
– Po co mamy wybierać? Żeby przyczynić się do czyjegoś dobrobytu? I tak tylko bogaci mają w Polsce dobrze, biedniejszym wciąż coś się odbiera, wciąż dostają po łapach – denerwuje się 20-letni Łukasz, młodszy brat Mariusza. – Odliczam dni do wyjazdu do Anglii, gdzie zamierzam uczciwie pracować. W Polsce nikt nie chciał dać mi szansy. Ani kiedyś, ani teraz. Jak nie miałem pracy, tak nie mam. Dłużej czekać nie będę. A politycy robią dobrze tylko sobie i swoim znajomkom. Wszyscy inni muszą radzić sobie sami.
Zdaniem dr Hulewskiej od zajmowania się abstrakcyjnymi kwestiami politycznymi dla niegłosujących Polaków ważniejsze jest wiązanie końca z końcem na najbardziej podstawowym poziomie. – Trudno jest prowadzić dysputy o losach kraju czy snuć rozważania o idealnym państwie w sytuacji, gdy nie starcza do pierwszego – dodaje. – Konieczność walki o byt w znaczeniu dosłownym staje się kluczową aktywnością tej grupy osób, a wartości takie jak praca, rodzina czy odpoczynek nabierają o wiele większego znaczenia niż trudno uchwytne, niezwiązane z wymaganiami życia codziennego sprawy kraju.
Bo nie mam na kogo
Ale kiedy 25 października, tuż po zamknięciu lokali wyborczych, okazało się, że frekwencja jest dramatycznie niska, wśród niewyborców pojawił się wstyd. W sondażach powyborczych do pozostania w domu przyznało się jedynie 32 proc. respondentów. Pozostali odmówili komentarza. Z obserwacji i odpowiedzi, jakich udzielili ci mniej zawstydzeni, CBOS wywnioskował, że zna przyczynę absencji. Że wszystkiemu winny jest sprzeciw Polaków wobec otaczającej rzeczywistości. Jednym słowem bunt. Głosować 25 października nie poszli, zdaniem badających, nie tylko buntownicy, ale również ci, którzy do końca nie mogli się zdecydować, czy są bardziej po prawej, czy po lewej stronie. Centrum ich zawiodło, znaleźli się w punkcie bez wyjścia.
Zdaniem politologów po każdych wyborach zachodzi zjawisko wyższej deklaracji udziału w wyborach zarówno przed „sądnym dniem”, jak i tuż po nim. Z jednej strony niewyborcy bagatelizują głosowanie, twierdząc, że właśnie na tym polega wolność, że mogą nie głosować, z drugiej – podświadomie czują, że „głosowanie jest obowiązkiem każdego obywatela”. – Nie głosuję od lat, bo nie wiem na kogo. Nie podoba mi się ani lewica, ani prawica, a ci, którzy pojawiają się pośrodku, zazwyczaj są oszołomami. Czy jestem zadowolony z obecnych rządów? Przeżyłem już gorsze zmiany, przeżyję i tę. Nie zamierzam się tym jednak dołować i staram się tak żyć, żeby ta dobra zmiana dotykała mnie w jak najmniejszym stopniu. Trzymam się od tego wszystkiego z daleka – tłumaczy mi Krzysztof, 39-letni mechanik spod Płońska.
Zdaniem dr. Bartłomieja Biskupa nie bez znaczenia jest też geografia wyborcza. Dosyć sporo obojętnych jest na terenach dawnych ziem odzyskanych – w województwach pomorskim, zachodniopomorskim, lubuskim czy warmińsko-mazurskim. Tam ludzie od dawna nie czują potrzeby udziału w wyborach. A co by się musiało stać, żeby obojętni poszli głosować? – Chyba kolejny cud nad Wisłą – uśmiecha się Biskup. – A na poważnie jedynym sposobem na przekonanie kolejnych pokoleń jest edukacja. Wpajanie odpowiednich postaw obywatelskich w szkołach, ale też kształcenie świadomości obywatelskiej w domu. Przez rodziców i dziadków. Chodzenie razem na wybory, pokazywanie, że mimo wszystko wybory to święto demokracji, a nie wydarzenie zarezerwowane dla emerytów, rencistów i bogaczy, w których interesie leży odpowiedni wybór polityczny – mówi.
Komunizm chyba nie wróci
Do buntowników, niezainteresowanych i nieświadomych dołączyli w ostatnich latach zawiedzeni. To wszyscy ci, którzy głosowali za wolną Polską w 1989 r., za demokracją i prawami człowieka, a po latach poczuli się wystawieni do wiatru. – Ręce opadają, tyle lat walki, starań o pełną demokrację, a i tak jak tylko ktoś dorwie się do koryta, wszystko kończy się tak samo – żali się 42-letni Krzysiek z Warszawy, wychowany w duchu Solidarności. – Od dawna jestem przerażony tym, co się dzieje i co władza robi z ludźmi. To nie jest demokracja, o jaką walczyli moi rodzice. Dlatego działam w tzw. podziemiu. W internecie. W ten sposób próbuję zrobić coś dobrego, otworzyć ludziom oczy i zmusić ich do działania przeciwko systemowi, który obrócił się niestety przeciwko nam. Mam pełne poparcie moich rodziców i ich znajomych, pokolenia z lat 40. i 50.
Doktor hab. Norbert Maliszewski, specjalista ds. zachowań politycznych z Uniwersytetu Warszawskiego, również wskazuje, że ci, którzy nie głosują, to częściej osoby o niższej średniej dochodów, gorzej wykształcone, z mniejszych miejscowości, o niesprecyzowanych poglądach politycznych na osi lewica-prawica. – To częściej osoby, które są mniej zadowolone z własnej sytuacji materialnej, rozczarowane, mniej aktywne w życiu społecznym, rzadziej chodzące do kościoła. Mają przekonanie, że ich głos się nie liczy, nie mają wpływu na to, co się dzieje, są zniechęceni polityką – tłumaczy. – To oczywiście profil charakterystyczny dla twardego, biernego elektoratu, gdyż inne osoby też należą do tej części 50 proc. niegłosującego społeczeństwa, ale tamte cechy dominują.
Zdaniem Maliszewskiego ten miękki, niezdecydowany elektorat głosuje lub nie w zależności od tego, czy m.in. znajdzie się polityk zbierający głosy antyestablishmentowe. – To elektorat akcyjny, idący do urny, gdy znajdzie się temat, który go poruszy, wzbudzi silne emocje. Jeśli więc owi bierni mieliby się aktywizować, to na ogół w głosowaniu przeciw komuś. Aby wyrazić niezadowolenie – dodaje Maliszewski.
Badanie Fundacji Batorego i koalicji „Masz Głos, Masz Wybór” pokazują, że większe różnice między wyborcami starszymi a młodszymi występują we frekwencji aniżeli w preferencjach wyborczych. Szczególną grupą wśród młodych wyborców są ci, którzy w danych wyborach mogą głosować po raz pierwszy. Odsetek głosujących okazuje się najniższy wśród najmłodszych wyborców, następnie wzrasta, żeby najwyższe wartości osiągnąć w średniej grupie wiekowej. Według analizy najmłodsi zajęci są innymi sprawami niż polityka. Próbują odnaleźć się w dorosłym życiu. Mają w nosie polityczne wybory, gdy wracają po 12 godzinach ciężkiej harówki na budowie czy roli. „Marzę wtedy wyłącznie o piwie i komedii, a nie o jakiejś tam debacie. Skupiam się na tym, jak przetrwać w tym porąbanym świecie. Komunizm raczej nie wróci, więc nie mam się czego bać” – pisze w jednym z komentarzy internauta spod Kielc.