Wsadzenie kija w mrowisko – tak można podsumować decyzję Białego Domu o wstrzymaniu wsparcia finansowego i współpracy z Pakistanem. Daliśmy im bezmyślnie 33 mld dol. w ciągu ostatnich 15 lat. W zamian Pakistan nie dał nam nic poza kłamstwami i obłudą, traktując naszych przywódców niczym głupców” – zatweetował pierwszego dnia stycznia Donald Trump. „Za to zapewniał bezpieczną przystań terrorystom, na których polujemy. Koniec z tym!” – dorzucił prezydent USA.
Magazyn DGP 19.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Waszyngton już wcześniej narzekał na niejasne układy między talibami i innymi radykałami a pakistańską armią, a w szczególności jej służbami wywiadowczymi ISI. W odróżnieniu od poprzedników Trump postanowił uderzyć pięścią w stół. Zapowiedział wstrzymanie wsparcia finansowego dla pakistańskiej armii, wartego ok. 2 mld dol. rocznie. Już trzy dni po gniewnym poście podtrzymano decyzję o zamrożeniu 255 mln dol., jakie przeznaczył na pomoc dla Islamabadu Departament Stanu.
Na reakcję Pakistańczyków nie trzeba było długo czekać. W Karaczi oraz Lahaur demonstranci spalili amerykańskie flagi i portrety Trumpa. Gabinet premiera Shahida Abbasiego wydał pełne oburzenia oświadczenie, podkreślając, że Islamabad nie chroni ekstremistów, a w antyterrorystycznej kampanii, jaką od 2001 r. prowadzą w regionie Amerykanie, zginęły tysiące pakistańskich żołnierzy. A szef dyplomacji oświadczył, że USA „to przyjaciel, który zawsze zdradza”. W ostatni weekend Abbasi postanowił odpowiedzieć ostrzej: na jego polecenie minister obrony Khurram Dastgir Khan ogłosił, że wstrzymuje wymianę informacji wywiadowczej z Amerykanami. Eksperci przewidują, że za tym może pójść kolejne obostrzenie – zamknięcie wiodących przez Pakistan szlaków, którymi USA dostarczają zaopatrzenie dla swoich żołnierzy w Afganistanie. Islamabad zrobił to już w 2011 r., w rewanżu za to, że pracujący dla CIA najemnik zastrzelił dwóch agentów ISI – blokada trwała wówczas prawie półtora roku.
Herszt na wolności
Pakistan to biedny kraj: jedynym dobrem, jakiego w nim nie brakuje, są chętni do chwytania za broń bojownicy. Takimi są choćby członkowie organizacji Laszkar-e-Dżangwi (Armia Dżangwi), zbrojnego ramienia jednej z sunnickich partii, które domagało się usunięcia z Pakistanu stanowiących 15-procentową mniejszość religijną szyitów. Grupa powstała w połowie lat 90. i niemal od pierwszych dni istnienia zaczęła realizować swoją misję: dokonując ataków na szyickie wioski i świątynie oraz na broniących szyitów polityków.
Wśród nich na ówczesnego (i późniejszego) premiera Nawaza Szarifa. W 1999 r. przypadkowy przechodzień odpalił ładunek wybuchowy założony pod mostem, którym miała przejeżdżać kawalkada aut z premierem – i całkowicie przypadkowo ocalił życie szefa rządu. Ledwie kilka tygodni później blisko miejsca, w którym miał lądować helikopter Szarifa, schwytano zamachowca – zwrócił na siebie uwagę tym, że nawet nie ukrywał granatnika przeciwpancernego, jaki przyniósł ze sobą na miejsce planowanego ataku. Nic więc dziwnego, że rząd w Islamabadzie rzucił do walki z Armią Dżangwi wszystkie służby, jakie miał do dyspozycji, a za głowę lidera grupy – Riaza Basry – wyznaczył nagrodę 5 mln rupii.
W rewanżu Basra dokonał niezwykłej demonstracji – przyszedł do biura premiera na jego dyżur poselski. Wmieszał się w tłum petentów, ustawił obok szefa rządu, a jeden z jego towarzyszy zrobił im zdjęcie. Trzy dni później odbitki wylądowały na biurkach pakistańskich dygnitarzy. Z dopiskiem „To takie proste”. W ciągu kolejnych dwóch lat pakistańska policja sześciokrotnie donosiła o tym, że udało jej się dopaść Basrę. W końcu – a i co do tego nie ma absolutnej pewności – lider Armii Dżangwi zginął w maju 2002 r., w strzelaninie w szyickiej wiosce, którą pacyfikowali jego ludzie.
Laszkar-e-Dżangwi to ugrupowanie, które USA akurat niezbyt wadzi, ale zmagania z nim pokazują absurdy pakistańskiej wojny z terroryzmem. Liderzy ruchu talibów bywają widziani nie tylko w odległych wioskach na pograniczu afgańsko-pakistańskim, ale też w metropoliach uchodzących za „alternatywne stolice” rebelii: Kwecie i Peszawarze, w portowym Karaczi, a nawet – o ironio – w uchodzącym za „miasto wojskowych” Islamabadzie.
Do niedawna w swoim domu w Lahaur przebywał, teoretycznie osadzony w areszcie, lider ugrupowania Laszkar-i-Toiba (grupy terrorystycznej operującej przede wszystkim na terytorium spornego Kaszmiru), Hafiz Saeed. Uznawany za mózg zamachów w Mumbaju w 2008 r. (zginęło 175 osób) Saeed odzyskał niedawno wolność. Pakistański odpowiednik naszej Komisji Nadzoru Finansowego zakazał tylko zbierania funduszy związanej z nim organizacji quasi-charytatywnej. Kością niezgody między Pakistanem a USA są również mniej ważni bojownicy – np. w październiku, podczas odbijania z rąk siatki Hakkaniego uprowadzonej amerykańsko-kanadyjskiej rodziny, w ręce Pakistańczyków wpadł jeden z jej członków. Amerykańskie służby domagały się od Islamabadu prawa do przesłuchania terrorysty – ale ich żądania zostały dosyć bezceremonialnie zlekceważone.
To nie znaczy, że Islamabad nie wystawił Amerykanom kilku ważnych figur ze środowisk lokalnych radykałów – to dzięki wskazówkom Pakistańczyków w 2010 r. schwytano mułłę Baradara, jednego z najważniejszych liderów talibskich po obu stronach granicy. Rok wcześniej Amerykanie dzięki informacjom ISI byli w stanie zbombardować siedziby liderów ruchu pakistańskich talibów, z Baitullahem Mahsudem na czele. Tyle że Baradar zaczął się potajemnie układać z rządem w Kabulu, a Mahsud i pakistańscy talibowie zwrócili się przeciwko rządowi po oblężeniu i spacyfikowaniu w 2007 r. ich siedziby – Czerwonego Meczetu w Islamabadzie.
Szariatyzacja generała
Zamiłowanie do zawierania przez ISI aliansów z radykałami jest – wbrew pozorom – całkiem logiczne. Wystarczy spojrzeć na mapę: terytorium Pakistanu to podłużna nerka wciśnięta między wroga – Indie i Afganistan. W symulacjach, które przygotowuje pakistańska armia, w scenariuszu indyjskiego ataku z zaskoczenia, terytorium kraju zostaje zajęte w błyskawicznym tempie. W strategiach obronnych Islamabadu funkcjonuje zatem pojęcie „strategicznej głębi” – stanowi ją Afganistan. Zgodnie z kalkulacjami sztabowców pakistańska armia mogłaby się na terytorium sąsiada wycofać, tam przegrupować i stamtąd przejść do kontrataku. Do tego można jeszcze dołożyć fantazje, jakie snuli rozmaici – również bardzo szacowni – eksperci: np. o rozpadzie Pakistanu i powstaniu Pasztunistanu (po obu stronach granicy afgańsko-pakistańskiej mieszkają plemiona pasztuńskie; pakistańscy Pasztuni mają więcej wspólnego ze swoimi pobratymcami zza granicy niż rodakami z prowincji Pendżab czy zw stolicy kraju).
Stąd bierze się w Islamabadzie chęć kontrolowania, co dzieje się za zachodnią granicą – na tym pragnieniu zbudowano wsparcie dla afgańskich mudżahedinów w okresie interwencji Armii Czerwonej pod Hindukuszem w latach 1979–1989, kiedy to przez Pakistan kraje zachodnie udzielały nieformalnego wsparcia rebelii. Kilka lat po wycofaniu się radzieckiej armii Pakistańczycy dostrzegli nową siłę, którą warto było poprzeć: talibów. Pierwsze wsparcie dla mułły Omara popłynęło za sprawą administracji premier Benazir Bhutto – przewrotnie można by powiedzieć, że zapłaciła ona za tę decyzję życiem, bo to z ręki związanego z talibami zamachowca zginęła kilkanaście lat później.
Drugi czynnik zachęcających ISI do gier z radykałami to sporna prowincja Kaszmir na północno-wschodnim krańcu Pakistanu. Trwający już przeszło 70 lat konflikt był przyczyną trzech wojen z Indiami – podczas ostatniej, w 1999 r., grożono sobie nawet użyciem broni nuklearnej. Panującą atmosferę w regionie oddaje język komunikatów wojskowych obu stron, pełen sformułowań typu „agresywne patrolowanie granicy” czy „na granicy w Kaszmirze trwała dziś rutynowa wymiana ognia”. W pełzającej rebelii zginęło, w zależności od szacunków, od 50 tys. do 100 tys. ludzi, do czego należałoby zapewne dorzucić tysiące tych, którzy stracili życie w zamieszkach oraz w trakcie nieformalnych czystek religijno-etnicznych. Jeszcze 10 lat temu pracownicy organizacji pomocowych natknęli się na mniej więcej tysiąc zbiorowych grobów rozsianych wzdłuż linii kontrolnej.
W momencie, kiedy konfrontacja zbrojna może przerodzić się w wojnę atomową, poręcznym narzędziem stają się organizacje takie, jak: Laszkar-i-Toiba, Dżaisz-i-Mohammad, Harkat-ul-Ansar czy Harkat-ul-Dżihad al-Islami. Olbrzymia większość działających w Kaszmirze grup wyrosła z oporu przeciw Indiom i napędzana religijnym żarem dżihadu przekształciła się w organizacje oplatające swoim zasięgiem cały Pakistan, a nierzadko – sporą część Azji Południowej. Kontrolując tę plątaninę, można zadawać adwersarzowi bolesne ciosy – jak rajd terrorystycznego komanda na indyjski parlament w 2001 r. czy najazd zamachowców na Mumbaj w 2008 r. – a jednocześnie oficjalnie można się od nich odciąć i występować w roli ofiary nieusprawiedliwionej zemsty Indii.
Wreszcie jest jeszcze trzeci czynnik: sojusz armii z religią. Pakistan powstawał jako państwo wyznaniowe, wymarzony azyl dla indyjskich muzułmanów, przekonanych, że na opuszczanym przez Brytyjczyków subkontynencie będą obywatelami drugiej kategorii. W nowym kraju spotkali się jednak nie tylko sunnici z szyitami, ale też zwolennicy ortodoksyjnych szkół islamu z sufitami, rozkochanymi w śpiewie, tańcu i używkach mistykami. Prości chłopi z maleńkich wsi z wielkomiejskimi elitami, które muzułmańskie nakazy miały za nic.
Spoiwem państwa – na równi z atmosferą nieustannego zagrożenia ze strony Indii – miała być jednak religia. Partie bazujące na islamie rodziły się w tym samym czasie, kiedy po władzę sięgały ugrupowania świeckie. Choć początkowo niezbyt liczne, to z czasem ich rola rosła: były jedynymi siłami politycznymi, którym nie przeszkadzały wojskowe zamachy stanu: Ayuba Khana w 1958 r., Mohammada Zii ul-Haqa w 1977 r. oraz Perweza Muszarrafa w 1999 r. Ba, za czasów ul-Haqa to formacje religijne były jedynymi, które opowiedziały się za nowym reżimem. Trudno się dziwić – już obalony przez niego gen. Bhutto na fali religijnego wzmożenia zabronił alkoholu i zamykał kluby nocne. Ul-Haq poszedł jeszcze dalej: wprowadził do kodeksów prawnych przepisy z szariatu, zalał administrację państwa tysiącami działaczy religijnych, zwiększył uprawnienia i wpływy duchownych, zaczął ścigać rozmaite występki kwalifikowane jako bluźnierstwo.
Ten sojusz nikomu nie przeszkadzał, dopóki płomień wiary rozpalał ochotników wyjeżdżających walczyć w Afganistanie z Armią Czerwoną. Ale podsycany i akceptowany w latach 80., a następnie zapomniany lub lekceważony w latach 90., wrósł w pakistańską politykę. I w takiej czy innej formie trwa do dzisiaj, zapewniając armii legitymację do tworzenia własnego imperium i mieszania się w sprawy władzy.
To imperium Milbus się nazywa
Rząd w Islamabadzie zdawał sobie sprawę, że nad relacjami z Waszyngtonem gromadzą się ciemne chmury. „Zacznijcie zwalczać bojowników albo liczcie się z międzynarodową izolacją – ostrzegają wojskowych cywile” – tak zatytułowana była opowieść, która pojawiła się na stronach najważniejszej pakistańskiej gazety, dziennika „Dawn” w październiku 2016 r. Autor, bazując na informacjach otrzymanych z kręgów bliskich premierowi Nawazowi Szarifowi (obalony w 1999 r. polityk wrócił do władzy po 14 latach; w lipcu ub.r. został zmuszony do dymisji z powodu zarzutów o korupcję), dowodził, że cywile zaczynają coraz żarliwiej krytykować grę z radykałami, jaką prowadzą mundurowi.
Pouczenia zdały się psu na budę – zamiast zainicjować dyskusję czy zmiany w armii, wojskowi zajęli się dyscyplinowaniem kręgów rządowych, a wszczęte wkrótce specjalne dochodzenie skoncentrowało się na tym, kto w gabinecie Szarifa był źródłem przecieku. Było to również ostrzeżenie dla gazety „Dawn” – ze względu na swój anglojęzyczny charakter jest to najważniejsza pakistańska publikacja, śledzona i cytowana na całym świecie. Z tego też powodu może sobie pozwolić na więcej: ma renomę medium publikującego dosyć rzetelne artykuły, w tym poświęcone armii oraz najbardziej niespokojnym regionom kraju. Ale tym razem posunęła się krok za daleko.
Bo też w publikacjach o pakistańskim wojsku łatwo posunąć się za daleko. Przekonała się o tym Ayesha Siddiqa, przed laty wysoko postawiona urzędniczka zarówno cywilnych, jak i wojskowych struktur władzy. Gdy kilkanaście lat temu po raz pierwszy opublikowała książkę „Military Inc.”, została uznana przez rodzimy establishment za „zdrajczynię”, a jej książka natychmiast po premierze trafiła na indeks prac w ojczyźnie zakazanych. Siddiqa nie poprzestaje na oczywistych stwierdzeniach: że armia to potęga o statusie obrońcy i strażnika narodowej niepodległości, że to 620 tys. żołnierzy i arsenał 130 głowic nuklearnych, które da się zamontować na rakietach zdolnych przelecieć niemal 3 tys. km (teoretycznie w zasięgu pakistańskich rakiet są nie tylko Indie, ale i wschodnie rubieże Turcji, Kaukaz, Azja Centralna, Chiny). Dla ekspertki armia to przede wszystkim milbus – zbitka powstała ze słów military (wojsko) i business (biznes).
Jak twierdzi Siddiqa, przez siedem dekad istnienia (z czego prawie połowę kraj był rządzony przez mundurowych) wojskowi stworzyli imperium biznesowe o wartości 10 mld dol. „Emerytowani i pełniący służbę oficerowie prowadzą potajemnie przemysłowe konglomeraty, produkujące wszystko – od cementu po płatki śniadaniowe, a na dodatek posiadają prawie 5 mln ha publicznych gruntów” – twierdzi Siddiqa. Pieniądze są do tego systemu pompowane za pomocą kilku „fundacji dobroczynnych”, mających statutowo wspierać odchodzących z wojska weteranów czy rodziny poległych. To fundacje są właścicielami spółek produkcyjnych – jak zakłada ekspertka, w ich rękach może być jedna trzecia przemysłu ciężkiego i nawet 7 proc. wszystkich, formalnie prywatnych, aktywów.
W ubiegłym roku Siddiqa dorzuciła do wcześniej zebranych danych najświeższe smaczki: okazuje się m.in., że w ciągu ostatniej dekady wojskowi zaczęli coraz intensywniej inwestować w media, stopniowo przejmując część redakcji lub zakładając własne. Pojawili się w przemyśle rozrywkowym, zwłaszcza w będącej odbiciem indyjskiego Bollywood pakistańskiej branży filmowej, wykładając pieniądze na patriotyczne superprodukcje. Przy wspomnianych potężnych wojskowych służbach wywiadowczych, które na co dzień zajmują się pielęgnowaniem relacji z siecią Hakkani, talibami czy Laszkar-i-Toiba, powstał nawet oddział public relations, który zasłynął w ostatnich latach w ojczyźnie choćby z rozsyłania do co bardziej eksponowanych dziennikarzy torcików urodzinowych. I trudno powiedzieć, czy należy to odczytywać jako próbę zjednania sobie żurnalistów, czy też jako sygnał: nie szarżuj, mamy cię na oku.
Do epoki kamienia łupanego
Trudno jednoznacznie orzec, czy – i ewentualnie ile – amerykańskich miliardów przepadło w kieszeniach ludzi konglomeratu milbus. W każdym razie wplątanie pakistańskich wojskowych w niejasne układy z terrorystami, radykalnymi duchownymi czy reżimami z osławionej „osi zła” nigdy nie było sekretem. Również w Ameryce, gdzie tę tajemnicę poliszynela „zdradzały” nawet hollywoodzkie hity – jak „Wróg numer jeden” – czy seriale, jak „Homeland”.
„Powell był całkiem szczery: albo jesteście z nami, albo przeciw nam. Odebrałem to jako brutalne ultimatum” – opisywał rozmowę z sekretarzem stanu USA w administracji Busha Juniora w swoich wspomnieniach „Na linii ognia” wojskowy dyktator Pakistanu w latach 1999–2008 Perwez Muszarraf. „Następnego dnia dyrektor generalny ISI zrelacjonował mi przebieg swojej rozmowy z zastępcą sekretarza stanu USA Richardem Armitagem. Z jego wypowiedzi wynikało, że opowiadając się po stronie terrorystów, musimy się liczyć z takim bombardowaniem, które cofnie nas do epoki kamienia łupanego” – kwitował. Relacje z kolejnymi ekipami Białego Domu też były dalekie od kordialnych. Znaczną część wojskowej pomocy dla Islamabadu wstrzymał już Barack Obama, a o słynnym rajdzie na kryjówkę Osamy bin Ladena w Abbottabadzie, zaledwie 60 km od pakistańskiej stolicy, nie poinformowano żadnego z tamtejszych partnerów.
Tweet Donalda Trumpa też nie był dla jego współpracowników gromem z jasnego nieba. Co prawda amerykański prezydent wcześniej publicznie nie poruszał tego tematu, ale kuluarowe dyskusje o tym, co zrobić z narowistym sojusznikiem, trwały w Białym Domu od miesięcy. Ostatnie spotkanie doradców Trumpa poświęcone Pakistanowi odbyło się przed Bożym Narodzeniem. Ale i tak ekipa prezydenta ma problem. – Żaden z elementów spójnej polityki nie został jeszcze ustalony, nie byliśmy nawet blisko tego, kiedy prezydent, w gruncie rzeczy, dokonał politycznego wystąpienia – żalił się dziennikarzom Reutersa anonimowy urzędnik obecnej administracji. – I teraz, mimo szaleńczego miotania się, by coś za tym tweetem stanęło, wciąż nie mamy efektywnej strategii w tej sprawie – dorzucał. Stąd też, niejednokrotnie sprzeczne, oświadczenia dotyczące zakresu planowanych wobec Islamabadu sankcji.
Cóż, Waszyngton ma twardy orzech do zgryzienia. Pierwsza pomoc wojskowa trafiła do Pakistanu już w latach 50., od 1959 do 1970 r. pod Peszawarem funkcjonowała baza CIA, w której przechwytywano transmisje z ZSRR, potem Pakistan stał się wielką stacją przesiadkową dla ciągnących do Afganistanu ochotników ze świata muzułmańskiego – Stanom Zjednoczonym trudno byłoby pożegnać się z aliantem z taką historią. Co więcej, próżnię po USA mogłyby wypełnić Chiny, co sugerują eksperci z azjatyckich ośrodków analitycznych. Tyle że czasy się zmieniły: Indie stały się wiarygodniejszym partnerem niż w czasach globalnej konfrontacji, nawet nowej zimnej wojnie z Rosją daleko do mrozów epoki powojennej, wojna w Afganistanie przygasła, a elektorat Trumpa chętnie popatrzy, jak jego prezydent daje muzułmanom bolesnego prztyczka. Z drugiej strony, cóż: nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka.