Na falę incydentów wymierzonych w polsko-ukraińskie relacje można by machnąć ręką jako na prowokacje nieznanej grupy z marginesu polityki. Można by, gdyby nie to, że te prowokacje najwyraźniej działają, skutecznie wbijając klin między władze w Kijowie i Warszawie.
Dwaj mordercy, którzy w 2002 r. zabili w okolicach Waszyngtonu 17 osób, w pobliżu niektórych miejsc zbrodni pozostawiali karty tarota. Zodiak, nigdy nieschwytany zabójca z końca lat 60., podpisywał swoje listy, a czasem zostawiał w pobliżu ciał swoich ofiar znak podobny do krzyża celtyckiego – krzyż wpisany w okrąg. Motyw, w którym sprawcy tego typu przestępstw pozostawiają coś w rodzaju wizytówki, jest znany zarówno z historii kryminalistyki, jak i z popkultury.
Wizytówki zostawiają także wandale, którzy w tym miesiącu dopuścili się trzech ataków. W Bykowni sprawcy, wypisując na pomniku ofiar NKWD po ukraińsku hasła „OUN-UPA”, „Hałyczyna” (Galicja) i pospolity, wspólny dla obu języków wulgaryzm na literę K, użyli łacińskich form niektórych liter, których nie użyłby nikt, dla kogo cyrylica jest alfabetem ojczystym. W Wiedniu na pomniku kozaków znalazło się hasło „Wolyn 1943”, zapisane właśnie tak, bez znaków diakrytycznych. Nagrane zniszczenie pomnika w Hucie Pieniackiej wrzucono na YouTube’a, zaś filmik zatytułowano po ukraińsku z użyciem rzucającego się w oczy rusycyzmu.
Oczywiście można założyć, że sprawcy byli półanalfabetami, którzy lepiej radzą sobie ze sprejem niż z pisaniem. W Wiedniu domyślnym sprawcą miałby być Polak, gdyby nie brak diakrytów. W Hucie Pieniackiej – Ukrainiec z Wołynia, gdyby nie rusycyzm w tytule. W Bykowni – pewnie też Ukraińcy, gdyby nie niechlujne użycie cyrylicy. Komuś zależy, byśmy gubili się w interpretacjach. Oczywiście na konfliktach polsko-ukraińskich najbardziej korzysta Moskwa, ale zrzucanie każdego incydentu na Kreml to pójście na łatwiznę. W końcu półanalfabetów ksenofobów dostatek po obu stronach Bugu.
Problem w tym, że nie potrzeba nam prowokacji, byśmy zaczęli patrzeć na siebie wilkiem. Trudno zrzucić na Moskwę decyzji Służby Bezpieczeństwa Ukrainy o wydaniu zakazu wjazdu prezydentowi Przemyśla Robertowi Chomie, dobrze żyjącego z miejscowymi narodowcami. Albo niewpuszczenie do Polski kilka miesięcy temu rockowego zespołu Ot Vinta!, którego członkowie nie ukrywają sympatii do Stepana Bandery.
W pisanie Chomy na czarną listę było strzałem w kolano. Zwłaszcza że prezydent Choma za część polsko-ukraińskich inicjatyw był chwalony. Mówił o tym DGP m.in. były ambasador Ukrainy w Polsce Markijan Malski. Jednak warto spojrzeć, czy sami nie mamy belki w oku. Wczytajmy się w słowa posła PiS Michała Dworczyka, jednego z kreatorów dialogu z Ukrainą. – Z jednej strony mamy zniszczenie pomnika w Hucie Pieniackiej, z drugiej strony niezrozumiały całkowicie i podnoszący temperaturę relacji zakaz dla prezydenta Przemyśla. Dziś dowiadujemy się o zniszczeniu pomnika w Bykowni. To wygląda naprawdę na jakiś układający się ciąg zdarzeń, który teoretycznie może być przypadkowy, ale może również przypadkowym nie być – powiedział.
Innymi słowy ważny poseł partii rządzącej sugeruje, że za zakazem wjazdu dla Chomy mogą stać ci sami ludzie, co za dewastacją pomników. A równolegle wiceszef MSZ Jan Dziedziczak w ultymatywnym tonie ostrzegł, że jeśli SBU nie cofnie swojej decyzji, „trudno sobie wyobrażać dalszą współpracę z Ukrainą”. Obaj panowie należą do skrzydła w PiS dość umownie nazywanego endeckim, podejrzliwie traktującego Ukrainę i jej obecne władze. Oczywiście politycy mają do tego prawo. Szkoda tylko, że to podejrzliwe traktowanie każe im się zapuszczać w odmęty absurdu.
Tym bardziej że reakcja władz ukraińskich na każdy taki incydent była zawsze zdecydowana. W języku polskim przepraszał nas i zapewniał o podjęciu starań na rzecz odnalezienia sprawców szef MSZ Pawło Klimkin. Wandali potępiał nacjonalistyczny szef ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej Wołodymyr Wjatrowycz, a nawet jeden z liderów ruchu narodowego Dmytro Jarosz, dawny przywódca Sektora Prawicowego. Przy odrobinie złej woli można by się w tym doszukiwać hipokryzji. Tyle że – nawiązując do François de La Rochefoucauld – hipokryzja to hołd, jaki występek składa cnocie.
Po polskiej stronie podobnego hołdu nie widać. Władze w Kijowie pod naciskami Warszawy przyznały, że decyzja SBU w sprawie Chomy była błędem. Władze w Warszawie po niewpuszczeniu zespołu Ot Vinta! mówiły, że chłopaki z Równego mogliby zagrozić porządkowi publicznemu w Polsce. Wszyscy ukraińscy święci z władz centralnych i lokalnych jednym głosem potępili skandal z Huty Pieniackiej. Gdy w Przemyślu narodowcy zaatakowali ukraińską procesję, demonstracyjnej reakcji naszych władz nie było.
Ktoś pracuje na to, byśmy po latach budowy sympatii, silniejszej zresztą wśród Ukraińców w odniesieniu do Polaków niż odwrotnie, znów skoczyli sobie do gardeł. Poddawanie się prowokacjom – zależnie od wersji – analfabetów, politycznego marginesu lub specsłużb trzeciej strony nie świadczy o dojrzałości polityków, którzy się na nie łapią.
Tymczasem politycy obozu rządzącego zagrozili, że jeśli sprawa Chomy nie zostanie załatwiona, zbojkotują doroczne Forum Europa-Ukraina, które zaplanowano na ostatni piątek i sobotę stycznia. W sprawę zaangażowały się kancelaria prezydenta Andrzeja Dudy i administracja prezydenta Petra Poroszenki. Starania zakończyły się sukcesem – Choma znów może wjeżdżać na Ukrainę.
Groźba bojkotu okazała się skuteczna. Ukraina się ugięła. Bojkot został odwołany, choć faktycznie i tak się odbył. Do Rzeszowa przyjechali jedynie prezydencki minister Krzysztof Szczerski i wiceminister obrony Tomasz Szatkowski. Zabrakło zapowiadanych wcześniej wiceszefów MSZ Jana Dziedziczaka i Marka Ziółkowskiego, marszałków Sejmu i Senatu Marka Kuchcińskiego i Stanisława Karczewskiego, posła Michała Dworczyka. Choć dwaj marszałkowie w Rzeszowie się pojawili – na spotkaniu prezesa PiS z lokalnymi działaczami partii.
To niepoważne. Wiarygodności w relacjach z Kijowem lekkie traktowanie własnych słów bynajmniej nam to nie dodało. A i wysiłków Kancelarii Prezydenta szkoda.
Reakcja władz ukraińskich na każdy taki incydent była zawsze zdecydowana.