Od kilku lat Unia Europejska (UE) i Indie intensywnie pracują nad ramami prawnymi pogłębiającymi relacje w wielu dziedzinach: od bezpieczeństwa przez handel i inwestycje po wielowymiarową konektywność. Zaprezentowana 17 września strategia na rzecz wzmocnienia dobrobytu i bezpieczeństwa we współpracy z Indiami jest częścią tego procesu, którego ważnym elementem była wizyta komisarzy w New Delhi w lutym 2025 roku. Wówczas przewodnicząca Komisji Europejskiej (KE) Ursula von der Leyen i premier Narendra Modi wyrazili nadzieję, że negocjowaną od 18 lat umowę handlową między UE a Indiami uda się zawrzeć do końca roku.
I choć negocjatorzy poczynili postępy, to według doniesień medialnych na trzy miesiące przed upływem tego terminu porozumienie domknięto w maksymalnie 60 procentach. W tym świetle działania KE odczytuję jako wysłanie sygnału, że Indie wciąż są dla Brukseli ważne, i wyrażenie woli jak najszybszego sfinalizowania umowy o wolnym handlu. Cegiełkę do tego przyspieszenia dołożyły, intencjonalnie lub nie, Stany Zjednoczone.
Tak. W efekcie KE może teraz powiedzieć Indiom: wasze nadzieje na pakt handlowy z USA na specjalnych warunkach okazały się płonne, my za to jesteśmy pewniejszym partnerem i czekamy z otwartymi ramionami.
Różnicach, które w ciągu ostatnich miesięcy straciły na znaczeniu, ale o tym zaraz. Zacznijmy od tego, że Indie i UE nieco odmiennie definiują prawa człowieka. Pierwszy z brzegu przykład: państwa członkowskie są stronami konwencji genewskiej i – przynajmniej na papierze – muszą rozpatrywać wnioski o udzielenie azylu, natomiast Indie nigdy nie podpisały tego dokumentu.
To, co sprawia, że demokracja indyjska pozostaje demokracją, to fakt, że wybory bez wątpienia rozstrzygają się tam przy urnach. Jednocześnie nad Gangesem i Jamuną to egzekutywa tradycyjnie dominuje nad innymi rodzajami władzy, co w okresie już ponad 10-letnich rządów Indyjskiej Partii Ludowej jedynie się pogłębiło. Ponadto inaczej podchodzimy do wolności obywatelskich i w tym kontekście pewne deficyty indyjskiej demokracji ujawniają się szczególnie wyraźnie. Chodzi na przykład o brak poszanowania dla praw mniejszości, zwłaszcza muzułmańskiej, ale i chrześcijańskiej, czy naruszanie autonomii NGO-sów. Na popularności zyskuje model rozumienia indyjskości, zgodnie z którym prawdziwymi Indusami są jedynie wyznawcy hinduizmu, a reszta społeczeństwa stanowi obcą naleciałość, którą należałoby zrzucić.
Zachodnie elity regularnie krytykowały władze w New Delhi za rozmaite naruszenia, ale Donald Trump i Władimir Putin zdołali odmienić tę optykę. Obecnie w swojej zaktualizowanej strategii Bruksela akcentuje głównie gospodarczy czy geopolityczny wymiar kooperacji z azjatyckim partnerem, a wyłomy w normach demokratycznych przestały być przeszkodą w pogłębianiu relacji. W ostatnich latach Unia rezygnuje ze sposobu myślenia, według którego to Europa ma nauczyć Indusów demokracji. Geopolityczne napięcia skłoniły KE do szukania z Indiami punktów stycznych i pragmatycznej kooperacji w świecie, który staje się coraz bardziej dwubiegunowy i brutalny.
Przeżyłem już wiele tego typu medialnych wahań nastrojów. Gdy kilka lat temu premier Modi odwiedził Biały Dom, anglojęzyczne gazety kreśliły wizję wielkiego sojuszu jego kraju z USA. Teraz natomiast ostrzegają przed przymierzem Indii, Chin i Rosji. Problem polega na tym, że na poziomie głębokiej filozofii politycznej Indie zupełnie inaczej niż politycy Zachodu rozumieją stosunki międzynarodowe. Indyjscy przywódcy nie kierują się zero-jedynkowym podziałem na wrogów i przyjaciół, szukają raczej pól potencjalnej współpracy przy poszanowaniu różnic. Z punktu widzenia Indii stosunki indyjsko-amerykańskie są zupełnie niezależne od tych z Rosją czy Chinami i nikt nie powinien narzucać New Delhi, z kim może rozmawiać. I nie łudźmy się – żadnego wyjątku od tej zasady dla Europejczyków nikt nie przewiduje.
Spotkania premiera Modiego z Putinem i Xi w Tiencinie były demonstracją tej niezależności. Indie mogłyby uniknąć 50-procentowych amerykańskich ceł, gdyby ugięły się pod presją Trumpa i zrezygnowały z rosyjskiej ropy, ale nie zamierzały dawać takiego precedensu, bo w ich naturze jest gra na wielu fortepianach.
Zanim odpowiem, podkreślę, że to nie jest zwykły kontrakt jakich wiele. To umowa z najludniejszym państwem globu, z trzecią gospodarką świata w kategorii siły nabywczej. Skutki tego porozumienia, którego nie da się porównać z dotychczas zawieranymi przez UE, będą długofalowe i głębokie.
O ile dla wielu europejskich gospodarek uwolnienie handlu na linii Wspólnota–Indie okaże się pewnie kołem zamachowym, to dla Polski – niekoniecznie. Mam na myśli przede wszystkim nasze branże energochłonne, w tym sektor stalowy czy ceramikę budowlaną. W przypadku płytek ceramicznych indyjskie produkty już teraz wypychają z rynku niektóre polskie ze względu na różnice w kosztach pracy i energii.
Niewykluczone, że wejście w życie umowy wymyje ze Starego Kontynentu produkcję tanich leków, ponieważ jednym z największych graczy na tym rynku są właśnie Indie. Jeżeli liberalizacja pójdzie za daleko, polskie przedsiębiorstwa farmaceutyczne, które raczej specjalizują się w generykach, a nie oryginalnych recepturach, będą musiały albo przyjąć na siebie dodatkowe koszty – np. znacznie obniżyć marże, na co nie ma już raczej przestrzeni – albo przenieść linię produkcyjną poza UE.
Przedsiębiorstwa technologiczne, informatyczne – poprzez dostęp do puli talentów czy zniesienie barier w eksporcie – a także podmioty zajmujące się przetwórstwem żywności. Jednak to tylko prognozy, bo na razie wiemy za mało. Dopóki nie poznamy oficjalnych raportów dotyczących skutków umowy – a o takich nie słyszałem – nie opracujemy instrukcji, komu i jak pomóc w ekspansji, a kogo ratować przed upadłością. Chciałbym wykorzystać tę rozmowę jako apel do polskich władz oraz organizacji biznesu, by od początku transparentnie informowały, czy umowa handlowa UE-Indie opłaci się polskiej gospodarce, czy w nią uderzy.
Naszą pracą domową powinno być odpowiednie przygotowanie się do każdego scenariusza. I wcale nie jest za wcześnie na sporządzenie pierwszych predykcji. W przeciwnym wypadku skończy się tak jak z umową z blokiem Mercosur, czyli wielkim zdziwieniem, głośną polityczną kłótnią i najpewniej spektakularną porażką podczas głosowania na forum UE. ©℗