Unii Europejskiej – podobnie jak Ukrainie – pozostaje przyglądać się transmisji ze spotkania Donalda Trumpa i Władimira Putina, choć przecież konflikt toczy się u jej bram. Jedyne, na co w ostatnim czasie stać było Europę w kwestii zakończenia wojny, to wzniosłe oświadczenia i spełnianie się w roli doradcy, a nie jednego z głównych graczy.

Kto zaszachuje kogo? Czy Donald Trump wymusi na Władimirze Putinie zawieszenie broni w Ukrainie? Czy o losie okupowanych przez Rosję terenów zdecydują nie sami Ukraińcy, tylko agresor dogadujący się z największym mocarstwem świata?

Wszyscy zadają sobie te pytania, odkąd ogłoszono, że 15 sierpnia prezydenci Stanów Zjednoczonych i Rosji spotkają się po raz pierwszy od 2021 roku, gdy Joe Biden i Putin rozmawiali w cztery oczy w Genewie. Choć internet zalały analizy i predykcje, ta zabawa w zgadywanki na dłuższą metę nie ma sensu.

Po pierwsze, nikt z nas nie siedzi w głowach Trumpa i Putina, więc z boku trudno wyrokować, co ustalą wyznający religię transakcyjności, nieprzewidywalny biznesmen i podejrzewany o zbrodnie wojenne despota, który rano twierdzi, że pragnie pokoju, a wieczorem bombarduje ukraińskie osiedla mieszkalne. Po drugie, ogłoszenie konkluzji na konferencji prasowej nie oznacza ich wejścia w życie.

Szczyt USA-Rosja na Alasce. UE pozostawiona na bocznym torze

Pewne jest natomiast to, że w całej tej grze wielkich Unia Europejska znalazła się na pozycji obserwatora, ewentualnie ciała doradczego, z którym „za pięć dwunasta” konsultuje się Biały Dom, choć przecież wojna toczy się właśnie na Starym Kontynencie i to Wspólnota jest obecnie najhojniejszym i najwierniejszym sojusznikiem Ukrainy.

Już sam wybór miejsca, gdzie Trump i Putin uścisną sobie dłonie, jest symptomatyczny i urasta do rangi niewygodnego dla UE symbolu. Amerykański stan dzieli od wybrzeży Rosji niecałe 90 kilometrów, jest to też region historycznie łączący oba kraje. Jednocześnie nie było lepszego sposobu, by pokazać Dwudziestce siódemce, jak wielka odległość odgradza ją od centrum wydarzeń.

W środę amerykański przywódca wziął udział w telekonferencji zwołanej przez kanclerza Niemiec Friedricha Merza. Uczestniczyli w niej także prezydent Ukrainy, przewodniczący Rady Europejskiej i NATO, a także przedstawiciele Wielkiej Brytanii i państw członkowskich UE (nasz kraj reprezentował prezydent Karol Nawrocki).

– Chcemy, aby Trump odniósł w piątek sukces – powiedział po rozmowie Merz, dodając, że jej uczestnicy byli „bardzo zgodni”, a prezydent USA „w znacznej mierze podziela europejskie stanowisko”.

Kanclerz Niemiec podkreślił, że Zełenski wyraża gotowość do negocjacji w sprawie kwestii terytorialnych, jednak punktem wyjścia musi być tzw. linia kontaktu, a Ukraina powinna otrzymać silne gwarancje bezpieczeństwa. Z relacji Emmanuela Macrona wynika natomiast, że priorytetem Trumpa jest doprowadzenie do jak najszybszego zawieszenia broni, z czym, jak zaznaczył francuski prezydent, Europejczycy się zgadzają. – Chcemy, aby wszystko, co dotyczy Ukrainy, było omawiane z Ukrainą – dodał Macron.

W piątek dowiemy się, jak ta rzekomo koncyliacyjna atmosfera na linii UE-USA przełożyła się na rzeczywistość, zwłaszcza że tuż przed alaskańskim szczytem Trump nie przepuścił okazji, by skrytykować Zełenskiego za jego „niechęć” do ustępstw terytorialnych motywowaną zapisami ukraińskiej konstytucji.

Nieoficjalne doniesienia mówiły też, że bardziej wyrozumiałą postawę wobec Ukrainy miał przyjąć wiceprezydent J.D. Vance, który podczas wakacji w Wielkiej Brytanii spotkał się z szefem kancelarii prezydenta Ukrainy Andrijem Jermakiem i sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy Rustemem Umierowem.

Wystarczyło jednak kilka dni, by na antenie Fox News Vance stwierdził, że USA skończyły z finansowaniem wojny na Ukrainie, ponieważ amerykańskim podatnikom wyczerpała się cierpliwość, by dotować ten konkretny konflikt. – Jeśli Europejczycy faktycznie chcą kupować broń [dla Ukrainy – red.] od amerykańskich producentów, to nie mamy nic przeciwko, ale sami nie będziemy tego robić – uciął Vance.

Od samego początku swojej kadencji Trump ostentacyjnie stara się pokazać UE, że widzi ją dopiero w drugim lub trzecim szeregu partnerów. By podpisać skrajnie niekorzystną umowę handlową z USA, szefowa Komisji Europejskiej musiała udać się do Wielkiej Brytanii, czyli państwa, które kilka lat wcześniej samo wypisało się z unijnej rodziny. Przy okazji było to dla Trumpa bardzo wygodne, bo akurat otwierał na Wyspach kolejne pole golfowe. Zapewne nieprzypadkowo również Vance wybrał ten właśnie kraj, by naradzić się z ukraińską delegacją.

Nie tylko Ukraina. Decyzyjność UE kuleje też w kontekście Bliskiego Wschodu

Strukturalne słabości Wspólnoty ujawniają się najmocniej w obliczu nagłych okoliczności, które wymagają natychmiastowej i twardej reakcji. Ale trudno o nią, gdy nawet pod niemającym realnych skutków oświadczeniem państw członkowskich przed szczytem na Alasce nie podpisały się Węgry.

Instytucjonalna inercja UE, wynikająca przede wszystkim z wewnętrznych różnic i niemożliwej do utrzymania zasady jednomyślności, objawia się zresztą nie tylko w kontekście ukraińskim, ale także jeśli chodzi o działania Izraela w Strefie Gazy i ewentualne sankcje na rząd Benjamina Netanjahu.

To nie koniec, ponieważ Bruksela tylko biernie obserwowała, jak w Waszyngtonie liderzy Azerbejdżanu i Armenii zawierają długo oczekiwane porozumienie, Amerykanie postawili ją przed faktem dokonanym także po przeprowadzeniu nalotów na obiekty jądrowe w Iranie.

„Smutna prawda jest jednak taka, że możliwości Europy są ograniczone. Trump i Putin nie traktują poważnie kontynentu, który jest gigantem gospodarczym, ale karłem militarnym” – czytamy w niemieckim dzienniku „Die Welt”.

Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Wspólnota nie ma żadnych asów w rękawie, które poprawiłyby jej położenie w tej mocarstwowej układance i pozwoliły wywrzeć większą presję na Kreml. Jednym z nich są warte 200 mld euro zamrożone rosyjskie aktywa przechowywane przez Euroclear, międzynarodową instytucję finansową z siedzibą w Brukseli. Kolejny instrument to sankcje dotkliwie uderzające w rosyjską gospodarkę, choć ich wprowadzanie – wskutek obstrukcji stosowanej przez Węgry i Słowację – za każdym razem jest wynikiem żmudnie wypracowywanego kompromisu.

Wielu członków UE przystąpiło ponadto do koalicji chętnych, której celem jest udzielenie Ukrainie trwałych gwarancji bezpieczeństwa poprzez rozmieszczenie na jej terytorium wielonarodowych sił wsparcia już po zawarciu pokoju. Pozostaje mieć nadzieję, że o jego kształcie przesądzą nie tylko pertraktacje w Anchorage, ale i głos Kijowa wspieranego przez europejskich stronników.