Dokładnie tak samo, jak reszta Europy, nie mamy być nawet kurtuazyjnie pytani o opinię co do tego, jak Ameryka ma zachować się wobec wojny, Rosji i Ukrainy. I już samo to stwarza trudną sytuację dla prezydenta Nawrockiego, który zapewne chciałby za trzy tygodnie przywieźć z Białego Domu jakiś sygnał odwrotny – sygnał iż nasz kraj, i on osobiście, może być w tych sprawach przez Donalda Trumpa bodaj wysłuchiwany.

Polska traci znaczenie w polityce USA wobec Rosji

Ale to nie wszystko. Bo również przez świat polskiej polityki wewnętrznej przebiega Trumpowski tektoniczny rów. Generalnie polega on na tym, że stosunek do obecnego POTUS-a stał się – i to zjawisko wydaje się intensyfikować – sam w sobie jednym z podstawowych kryteriów podziału polityczno-światopoglądowego.

Donalda Trumpa ewidentnie bardzo kusi wizja albo zakończenia wojny poprzez terytorialne ustępstwa Ukrainy wobec Rosji (jeśli taka jest jego motywacja, byłoby to dowodem ogromnej naiwności) albo zdobycia pretekstu dla umycia rąk i zakończenia wszelkiego zaangażowania w ten konflikt (na co wskazywałyby jego wypowiedzi sprzed paru tygodni sugerujące, że dociera do niego iż Putinowi nie chodzi o terytoria, tylko o władzę nad całą Ukrainą). Jest to polityka, której nie życzyłaby sobie spora (wciąż większościowa) część polskiej prawicy. Postrzeganie perspektywy stanięcia naprzeciw odnowionego Imperium Rosyjskiego jako egzystencjalnego zagrożenia, podobnie jak marzenia o Międzymorzu, czyli o jakiejś formie wskrzeszenia, fundowanej na antymoskiewskim fundamencie, Pierwszej Rzeczypospolitej, było bowiem zawsze konstytutywnym elementem jej widzenia świata.

Jeśli jednak prezydent USA, z którym jest się związanym bardziej integralnie, niż kiedykolwiek z jakimkolwiek zewnętrznym ośrodkiem siły, zaostrza swoją politykę w stronę przeciwną, wymusza to na tejże prawicy pogłębienie procesu rozstawania się z tą częścią własnej tożsamości. Do czego z kolei psychologicznie potrzebne jest przechodzenie na pozycje coraz bardziej antyukraińskie. Trudno orzec, jakie będzie to miało efekty wyborcze; ogólnie nacjonalistyczny dryf polskiej opinii może sugerować, że nie negatywne. Natomiast z pewnością ta ewolucja utrudni mentalne pozostawanie w nawet tylko wirtualnym obozie prawicy tej części jej intelektualnego zaplecza, która dotąd mocno związana była z przeciwną optyką.

Spotkanie na Alasce, jeśli skończy się tak, jak można przewidywać, będzie też miało negatywne efekty dla obozu rządowego. Jest on bowiem równie integralnie, jak prawica z Trumpem, związany z establishmentem brukselskim, którego zasadniczą wizją jest wspieranie Kijowa aż do jego, jakkolwiek rozumianego, zwycięstwa. Odnotujmy bowiem że, w związku z fundamentalną zmianą wschodniej polityki USA, dla tegoż establishmentu konsekwentna antyrosyjskość stała się, odwrotnie niż kiedyś, fundamentem budowania strategicznej autonomii Europy wobec Ameryki, co zawsze było marzeniem Paryża i Berlina. Obóz Tuska nie może więc porzucić tu swoich unijnych partnerów.

Zarazem jednak Polacy oczekują zachowania – najlepiej w jakiejś uprzywilejowanej formie – jak najbliższych relacji z USA, postrzeganych jako gwarancja bezpieczeństwa. A dodatkowo i Tusk, i Sikorski, i generalnie rządzący wiedzą, że w Waszyngtonie jest im pamiętana radykalnie antytrumpowa retoryka sprzed amerykańskich wyborów, co dodatkowo zmniejsza im pole manewru. Jeśli więc alaskańskie spotkanie zaowocuje wycofaniem się Ameryki ze wspierania Ukrainy, a zwłaszcza - dodatkowo zaostrzeniem na tym tle relacji UE z USA, znajdą się oni w sytuacji w najwyższym stopniu niekomfortowej.

Polska polityka zagraniczna od dawna była funkcją wewnętrznej. Dziś jest nią chyba najbardziej od zawsze. A zarazem nigdy jeszcze polityka zagraniczna nie wpływała na wewnętrzną aż tak, jak teraz. Czego trudno nie uznać za paradoks.