Po zwycięstwie wyborczym Joego Bidena stanowe legislatury kontrolowane przez republikanów postanowiły utrudnić wyborcom demokratów głosowanie. Niekiedy w bardzo kreatywny sposób.

15 kwietnia 2016 r. Kilkuset wyborców Donalda Trumpa, ówczesnego kandydata na prezydenta, okupuje schody przed stanową legislaturą w Denver w Kolorado, skandując hasło: „Stop the Steal!” (Stop kradzieży!). Ich faworyt oskarżył lokalny komitet Partii Republikańskiej o sfałszowanie lokalnych prawyborów, wygranych przez jego konkurenta Teda Cruza. To wtedy Trump po raz pierwszy rzuca hasło o ustawionym („rigged”) głosowaniu, mimo braku dowodów na jakiekolwiek nieprawidłowości. Incydent nie wywołuje jednak szczególnego poruszenia. Mało kto uwierzy zresztą, że biznesmen ma szansę na wyborcze zwycięstwo.
Początek września 2019 r. Ponad rok przed wyborami, w których Trump będzie walczył o reelekcję, media donoszą, że republikanie w Kansas, Arizonie, Nevadzie i Karolinie Południowej na żądanie prezydenta chcą odwołać w swoich stanach prawybory. Chcą w ten sposób ułatwić mu powtórną wygraną. Informacja ta przykuwa uwagę głównie zawodowych komentatorów politycznych.
Dziś wiemy, że oba te momenty były przygrywką do kwestionowania całego procesu wyborczego w USA. Sygnałem ostrzegawczym, że w staraniach o prezydenturę Trump jest zdolny kłamać, manipulować wyborcami, a nawet podżegać do spisku przeciwko demokratycznie wybranej władzy. Hasło „Stop the Steal” stało się mottem groteskowych zabiegów Trumpa o podważenie wyników głosowania, ale także potężnego ruchu społecznego, który spaja wiara w teorię spiskową o „skradzionej” prezydenturze. 6 stycznia 2021 r. Ameryka z niedowierzaniem patrzyła, jak uzbrojony tłum atakuje Kapitol, aby nie dopuścić do certyfikacji zwycięstwa Joego Bidena. Po zaprzysiężeniu kontrolowany przez demokratów Kongres w odpowiedzi powołał specjalną komisję śledczą, która miała za zadanie m.in. wyjaśnić rolę Trumpa w tych wydarzeniach oraz postawić konspiratorów przed sądem. Pierwsze wyroki za udział w organizacji spisku antypaństwowego zapadły w grudniu ubiegłego roku. Zdawać by się mogło, że amerykańska demokracja – choć poturbowana – nadal należycie spełnia swoje funkcje.
W tym samym okresie, w cieniu szturmu na Kapitol i rozliczania spiskowców, w wielu amerykańskich stanach dokonywała się jednak pełzająca rewolucja: największa od półwiecza erozja praw wyborczych.
Karty w rękach oszustów
Gdy 11 marca 2020 r. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła stan pandemii w związku z koronawirusem, wyścig prezydencki w USA trwał w najlepsze. Stało się jednak jasne, że konieczne będą zmiany w stanowych ordynacjach wyborczych, by Amerykanie mogli wziąć udział w głosowaniu bez narażania zdrowia. Wybory korespondencyjne nie są w Ameryce niczym nowym (w ten sposób głosować mogły np. osoby z niepełnosprawnościami) – należało jedynie dostosować procedury tak, by mogło skorzystać z tej opcji więcej wyborców. Na taki krok zdecydowało się ponad 30 stanów. W niektórych automatycznie rozesłano karty do głosowania korespondencyjnego do wszystkich wyborców; w innych wprowadzono ułatwienia do zamawiania karty do głosowania pocztowego. Wydłużono też godziny pracy lokali wyborczych. Kilka stanów, gdzie o ważności głosu decydowała data stempla pocztowego (nie późniejsza niż dzień wyborów), przesunęło ten termin – nawet o dwa tygodnie.
Popularność głosowania korespondencyjnego rosła już przed pandemią i nie stwierdzano w nim nieprawidłowości więcej niż w przypadku wyborów „stacjonarnych” (szacuje się, że dotyczą one ok. 0,00006 proc. oddanych głosów). Chętniej z opcji tej korzystają wyborcy Partii Demokratycznej – ok. 1,5–2 razy częściej niż republikanie. To właśnie dlatego Trump postanowił ją zdyskredytować, wmawiając elektoratowi, że wybory korespondencyjne skończą się masowymi oszustwami wyborczymi. – Głosowanie pocztą jest dla nas ogromnie niebezpieczne. Karty dostają się w ręce oszustów. W wielu wypadkach są sfałszowane! To będzie największy przekręt w historii wyborów! – ostrzegał w sierpniu 2020 r. na konwencji republikanów. Ostatecznie opcję korespondencyjną wybrało prawie 66 mln Amerykanów (w sumie głosowało ponad 159 mln osób); 58 proc. z nich to wyborcy Bidena.
Świadkowie tożsamości
O sukcesie kampanii „Stop the Steal” świadczy fakt, że po wyborach tylko co czwarty wyborca prawicy uznawał, że Joe Biden jest legalnie wybraną głową państwa (według sondażu NPR/PBS NewsHour/Marist). Na fali tych nastrojów stanowe legislatury kontrolowane przez republikanów postanowiły utrudnić demokratom możliwość udziału w święcie demokracji. „Między 1 stycznia a 7 grudnia 2021 r. co najmniej 19 stanów przegłosowało 34 nowe ordynacje wyborcze ograniczające Amerykanom dostęp do głosowania. W 49 legislaturach stanowych zgłoszono łącznie ponad 440 inicjatyw ustawodawczych przewidujących nowe restrykcje. To zjawisko bez precedensu (…)” – czytamy w raporcie „Voting Laws Roundup 2021”, opublikowanym przez organizację Brennan Center for Justice (BCFJ).
Utrudnienia dotyczą przede wszystkim głosowania korespondencyjnego. Chodzi m.in. o dużo bardziej rygorystyczną weryfikację tożsamości głosującego: od wymogu dostarczenia większej liczby dokumentów potwierdzających tożsamość, po notarialne poświadczanie zgodności podpisu na karcie wyborczej i sygnatury świadków. W wielu stanach w jesiennych wyborach do Kongresu (midterms) znacząco zmniejszy się liczba skrzynek do wrzucania kart wyborczych. Skrócono też okres, w jakim można zamawiać i odsyłać formularze do głosowania. W niektórych zlikwidowano lokale wyborcze albo skrócono godziny ich otwarcia.
Najbardziej „kreatywne” restrykcje wprowadził Teksas. Nowe przepisy ułatwiły władzom stanu unieważnienie wyników głosowania, a komitety wyborcze pozbawiły możliwości automatycznego wysyłania mieszkańcom kart (wcześniej wystarczyło raz zadeklarować chęć głosowania pocztą, by otrzymywać formularz przed każdymi wyborami). Wprowadzono też zakaz promowania wyborów korespondencyjnych oraz wysokie kary dla komisarzy i wolontariuszy obsługujących głosowanie za nawet drobne wykroczenia. Teksańska legislatura znacznie poszerzyła za to kompetencje obserwatorów wyborczych (poll watchers) – ochotników reprezentujących partie polityczne: dostali zezwolenie na wchodzenie w interakcje z głosującymi obywatelami oraz nie muszą się już stosować do zaleceń członków komisji wyborczych.
Co to oznacza w praktyce? – To regulacje, które jawnie zachęcają obserwatorów wyborczych do nagannych zachowań, a równocześnie pod groźbą kary zniechęcają członków komisji wyborczej do interwencji – mówi James Slattery, prawnik z organizacji pozarządowej Texas Civil Rights Project (TCRP). W kwietniu 2021 r. TCRP dotarł do wewnętrznego memorandum rozesłanego członkom republikańskiego stowarzyszenia Common Cause Texas, w którym omawiano plany zmobilizowania „armii 10 tysięcy obserwatorów” dla hrabstwa Harris na listopadowe midterms. Harris ze stolicą w Houston to najbardziej zróżnicowana rasowo i etnicznie część Teksasu, wyraźnie skłaniająca się ku demokratom. – Jest się czego obawiać, bo Teksas ma długą historię kampanii zastraszania i zniechęcania do głosowania niektórych grup za pomocą osób występujących w roli obserwatorów – wyjaśnia Slattery.
Na Florydzie, rządzonej przez republikańskiego gubernatora Rona DeSantisa, do niedawna jednego z głównych popleczników Trumpa (obecnie w niełasce z powodu własnych ambicji politycznych), nowa ordynacja nakazała usunąć z ulic skrzynki wyborcze i utrudniła wnioskowanie o formularz do głosowania pocztą. Georgia ustanowiła jedne z najostrzejszych w kraju wymogów dotyczących weryfikacji tożsamości, co zdaniem wielu organizacji pozarządowych uderza przede wszystkim w czarnych wyborców, którzy częściej niż biali nie mają odpowiednich dokumentów (i częściej głosują na demokratów). Oba stany będą też karać wszystkich, którym przyjdzie do głowy podawać wodę lub jedzenie osobom stojącym w kolejce do urny wyborczej. A jak pokazują analizy, największy tłok panuje w lokalach znajdujących się okolicach zamieszkanych w większości przez czarnych Amerykanów. W Michigan dyscyplinowani będą również aktywiści, którzy zorganizują obywatelom transport do lokalu wyborczego (co również w praktyce dotyka bardziej wyborców demokratów).
Blokada reformy
Większość ustaw utrudniających głosowanie została zaskarżona do sądu przez organizacje broniące praw wyborczych. I jest szansa, że przed zaplanowanymi na 8 listopada wyborami midterms restrykcje zostaną zablokowane. Wiadomo jednak, że republikanie będą starać się maksymalnie wydłużyć postępowanie sądowe, by do tego nie dopuścić. Co więcej, sądy muszą się liczyć z ubiegłorocznym orzeczeniem Sądu Najwyższego dotyczącym obostrzeń wyborczych ustanowionych w Arizonie. Sędziowie uznali, że nowe przepisy nie kolidują z obowiązującym prawem federalnym i konstytucją (wyrok zapadł po linii podziałów ideologicznych: sześciu konserwatystów kontra trzech liberałów). Pole manewru sądów zawęża też decyzja o usunięciu z prawa wyborczego w 2013 r., za rządów Baracka Obamy, tzw. klauzuli preclearance, elementu ustawodawstwa o prawach obywatelskich z 1965 r. Nakazywała ona stanom z historią niewolnictwa (głównie Południe USA), aby przed dokonaniem zmian w ordynacji wyborczej uzyskały na to zgodę prokuratora generalnego. Klauzulę tę uchylono w przeświadczeniu, że druga kadencja czarnego prezydenta przypieczętowała koniec epoki wyborczej dyskryminacji w Ameryce.
Od miesięcy administracja Bidena forsuje reformę prawa wyborczego, która ma pomóc wyeliminować praktyki godzące w prawo do głosowania. Składają się na nią dwa projekty ustaw: Freedom to Vote Act oraz John Lewis Voting Rights Advancement Act. Pierwsza gwarantowałaby Amerykanom równy dostęp do wszystkich form głosowania określonych w ustawie i zakazywała praktyk, które miałyby je ograniczać, w tym niesławnego procederu gerrymanderingu (manipulowania granicami okręgów wyborczych w taki sposób, by zapewnić wygraną własnej partii). Druga inicjatywa uniemożliwiałaby urzędnikom państwowym kwestionowanie wyników wyborów w przyszłości. Oba projekty przeszły przez Izbę Reprezentantów, gdzie demokraci mają bezpieczną większość, ale zostały zablokowane w Senacie (dwóch senatorów demokratycznych – Joe Manchin i Kyrsten Sinema – dołączyło do sprzeciwiających się reformie republikanów). Do przegłosowania ustaw wyborczych potrzebne są głosy 60 ze 100 członków izby wyższej. Ponieważ demokraci nie mają takiej większości, krytycy reformy mogą w nieskończoność stosować obstrukcję, czyli tzw. filibuster, polegający zwykle na odmowie zamknięcia fazy debaty nad projektem. Wielu ekspertów uważa, że likwidacja filibustera jest konieczna, bo nie spełnia on już swojej pierwotnej roli: skłaniania senatorów do współpracy i szukania kompromisu. Stał się wyłącznie narzędziem paraliżowania procesu legislacyjnego oraz partyjnego odwetu.
– Jeszcze 20 lat temu było nie do pomyślenia, by torpedować każdy projekt ustawy lądujący w Senacie, a dziś jest to norma. To rzecz bez precedensu w całej naszej historii – mówi prof. David Bateman, politolog z Uniwersytetu Cornell, autor książki „Disenfranchising Democracy”. ©℗