Milicja przeszukała wczoraj mieszkania kierowników Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Proces dwudziestokilkuletnich dziennikarek Biełsatu odroczono do dzisiaj. Sprawa Kaciaryny Andrejewej i Darji Czulcowej, którym grożą trzy lata łagru, to jeden z najgłośniejszych, ale niejedyny przypadek represji białoruskich władz wobec mediów.
W niedzielę 15 listopada 2020 r. 23-letnia Czulcowa i 27-letnia Andrejewa, współautorka dobrze przyjętej książki „Biełorusskij Donbass” o lokalnych kontekstach wojny rosyjsko-ukraińskiej, na żywo relacjonowały dla Biełsatu protesty z tzw. placu przemian. Demonstranci ochrzcili tak skwer na rogu ul. Czarwiakowa i Kachouskiej w Mińsku, na którym po sierpniowych wyborach prezydenckich mieszkańcy stolicy gromadzili się, by wyrazić sprzeciw wobec sfałszowania głosowania na niekorzyść kandydatki opozycji Swiatłany Cichanouskiej.
Cztery dni wcześniej w tej okolicy porwano i zabito jednego z demonstrantów Ramana Bandarenkę. Świadkowie rozpoznali wśród sprawców Dzmitryja Baskaua, szefa Federacji Hokeja Republiki Białorusi. Manifestacja 15 listopada miała uczcić pamięć Bandarenki i wyrazić sprzeciw wobec przemocy stosowanej przez mundurowych. Marsz został rozpędzony przez milicję, a wśród zatrzymanych znalazły się obie dziennikarki. Najpierw skazano je w trybie administracyjnym na siedem dni aresztu. Potem dodano do tego zarzut z kodeksu karnego.
Prokuratura utrzymuje, że Andrejewa i Czulcowa współorganizowały protest i aktywnie w nim uczestniczyły, czym rażąco naruszyły porządek publiczny. Według aktu oskarżenia kobiety miały doprowadzić do zatrzymania ruchu 13 linii autobusowych, trzech trolejbusowych i trzech tramwajowych, przez co miejska spółka Minsktrans straciła 11,6 tys. rubli (16,3 tys. zł). Śledczy nie byli jednak w stanie wytłumaczyć w sądzie, w jaki sposób wyliczyli tę kwotę, ani wyjaśnić, jak oskarżone mogły wpływać na trwanie protestu, skoro relacjonowały go z balkonu jednego z pobliskich budynków, a na dół schodziły jedynie po to, by nagrać wypowiedzi uczestników.
Władze utrudniały dziennikarzom relacjonowanie procesu. Wczoraj na salę wpuszczono jedynie przedstawicieli państwowych stacji ONT i STW. W ubiegłym tygodniu, podczas pierwszej rozprawy, oskarżone nie przyznały się do winy. – 17 listopada dostałam karę administracyjną i wówczas nie znaleziono w moich działaniach jakichkolwiek oznak przestępstwa. Pozostaje pytanie, dlaczego widzę w akcie oskarżenia sformułowania ze sprawy administracyjnej, o „głośnym klaskaniu w dłonie”, „wykrzykiwaniu haseł” i „niewykonywaniu poleceń milicji”? Czy można dwa razy sądzić człowieka za to samo? – pytała Andrejewa 9 lutego, co relacjonował na Facebooku jej mąż Ihar Iljasz, również dziennikarz.
Sprawa Andrejewej i Czulcowej to jeden z wielu przypadków represji wymierzonych w media. Biełsat, białoruskojęzyczny kanał TVP nadający z Warszawy, od powstania nie uzyskał akredytacji dla współpracowników, przez co władze traktują jego reporterów jak zwykłych uczestników relacjonowanych manifestacji. W efekcie, jak pisała szefowa telewizji Agnieszka Romaszewska-Guzy, w ubiegłym roku jej dziennikarzy zatrzymywano 162 razy. Po wybuchu społecznym odebrano akredytacje reporterom rozgłośni Swaboda. Obie redakcje są traktowane jako media zagraniczne, stąd wymóg akredytacji przy resorcie dyplomacji. Ale i media krajowe są pod ostrzałem. W ubiegłym roku największy portal informacyjny Tut.by stracił status środka masowej informacji.
Władze szykują też sprawę karną twórców organizacji Press Club Belarus (PCB), która organizowała szkolenia dla mediów i próbowała integrować środowisko. W areszcie od grudnia 2020 r. siedzą założycielka PCB Julija Słucka, szefowa Ała Szarko i dyrektor finansowy Siarhiej Alszeuski, oskarżeni o nieprawidłowości podatkowe. Wczoraj funkcjonariusze weszli do mieszkań szefa Andreja Bastuńca Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy (BAŻ), jego zastępców Aleha Ahiejeua i Barysa Hareckiego oraz prawniczki BAŻ Krysciny Rychter. „Komitet Śledczy kontynuuje śledztwo z art. 342 (organizacja i przygotowanie działań rażąco naruszających porządek publiczny)” – tłumaczyły władze.
Wczorajsze wiadomości z Białorusi zdominowały informacje z sądów. W Brześciu podczas jednego z procesów kapitan milicji Raman Hauryłau przyznał się do zabicia 11 sierpnia 2020 r. demonstranta Hienadzia Szutaua, jednej z czterech śmiertelnych ofiar protestów. Prokurator twierdzi, że Szutau i jego sądzony wczoraj kolega Alaksandr Kardziukou próbowali zabić Hauryłaua metalową rurą. Kapitan tłumaczył, że chciał strzelić Szutauowi gumową kulą w plecy, ale przez dekoncentrację trafił w potylicę. – Zrobiłem, co mogłem. Źle się z tym potem czułem – mówił milicjant. Funkcjonariusz występuje w procesie w charakterze poszkodowanego, a Kardziukou jest sądzony za próbę jego zabójstwa.
Karę 15 dni aresztu dostali wczoraj muzycy rockowego zespołu Razbitaje Serca Pacana, zatrzymani w sobotę, gdy milicjanci rozbili koncert, na którym pojawiły się biało-czerwono-białe flagi opozycji i antyprezydenckie hasła. W innym procesie zapadł wyrok pięciu lat więzienia dla Andreja Papoua za udział w proteście w powyborczą noc z 9 na 10 sierpnia. W kolejnym sąd skazał innego demonstranta, zatrzymanego w październiku 2020 r. Illę Tołkacza, na trzy lata ograniczenia wolności. Dzisiaj mają zapaść następne wyroki. W sumie obrońcy praw człowieka z Wiosny doliczyli się na Białorusi 256 więźniów politycznych. To największa fala represji od dojścia do władzy Alaksandra Łukaszenki w 1994 r.