Amerykański demograf Nicholas Eberstadt w opublikowanym rok temu głośnym artykule „Wiek depopulacji” („The Age of Depopulation: Surviving a World Gone Gray” na portalu ForeignAffairs.com), opisującym początki procesu wyludniania się świata, próbował odpowiedzieć na pytanie o przyczynę tego zjawiska. W swoim tekście uznał, że jedynym powodem braku dzieci jest ludzka decyzja. Dzieci rodzi się tyle, ile chcą kobiety – taka była jego konkluzja, a wynikała ona z analizy rozmaitych czynników, m.in. ekonomicznych. Ludzka wola jawi się więc jako najpotężniejszy czynnik, który może doprowadzić do rozkwitu lub upadku ludzkości.
Co o demografii napisano w Narodowej Strategii Bezpieczeństwa USA?
Uważna lektura Narodowej Strategii Bezpieczeństwa USA (NSS), dokumentu, który wywołał u nas tyle frustracji, pokazuje, że jego autorzy – choć nie ujmują tego wprost – najbardziej obawiają się właśnie ludzkiej woli. A dokładnie jej atrofii, zarówno u siebie, jak i u sojuszników. Dlatego w strategii mowa jest o „zdrowych narodach” w Europie, zaś w Ameryce o „odbudowaniu i odrodzeniu duchowego oraz kulturalnego zdrowia”, co nie może się dokonać bez zwiększenia liczby „silnych, tradycyjnych rodzin wychowujących zdrowe dzieci”. Ameryka powinna chcieć tego, by jej naród składał się z ludzi „dumnych, szczęśliwych i pełnych nadziei z tego powodu, że zostawią kraj następnemu pokoleniu w stanie lepszym, niż go zastali”.
Już widzę, jak pojawiają się interpretacje, że jest to zachęta do budowy społeczeństwa nieledwie totalitarnego, w którym demokratyczne deliberacje zastąpione zostaną przez triumf woli i fizyczną krzepę. Interpretacje odwołujące się choćby do międzywojnia. Częściowo gotów byłbym przyznać im rację, w tej mianowicie części, która odwoływałaby się do Polski. Bo przedwojenna polska „krzepa” była w gruncie rzeczy podszyta strachem. Strachem przed inwazją jednego lub drugiego wielkiego sąsiada, z których żaden nie krył swoich agresywnych zamiarów. Nie zamierzam oczywiście prowadzić tej analogii zbyt daleko, bo trudno o silniejszy współcześnie kraj niż Stany Zjednoczone, ale jestem przekonany, że u podstaw przywołanych przeze mnie cytatów ze Strategii Narodowego Bezpieczeństwa USA leży może nie tyle strach, ile co najmniej silny niepokój przed tym, że cała ta wyrafinowana technologia, służąca obronie położonego za dwoma oceanami mocarstwa, może w pewnym momencie nie znaleźć dostatecznie zdeterminowanych użytkowników. I dostatecznie zdecydowanych przywódców wyłonionych ze społeczeństwa wierzącego w swoją przyszłość. Innymi słowy, strach, że zabraknie ludzkiej woli.
Młodzi Amerykanie woleliby żyć w przeszłości. Skąd w nich ten eskapizm?
Pew Research Center opublikował niedawno badanie, z którego wynika, że większość Amerykanów wolałaby żyć w innym czasie – 45 proc. chciałoby cofnąć się do przeszłości, a 15 proc. wybiega wyobraźnią w przyszłość. Co ciekawe, ci, którzy chcieliby żyć w przeszłości, są na ogół młodsi. Więc pewnie nie chodzi tu o tęsknotę za własną młodością, tylko raczej o ucieczkę od teraźniejszości. W 2024 roku Ameryka po raz pierwszy wypadła z pierwszej dwudziestki krajów świata, których mieszkańcy uważają się za najbardziej szczęśliwych (w rankingu robionym od ponad dekady przez Instytut Gallupa), a stało się to z powodu zmiany postaw osób poniżej 30 lat. Paradoksem jest przy tym to, że według wszelkich statystyk realny poziom życia tego pokolenia nie ma sobie równych w historii USA. Ważna jest jednak percepcja, której nie wolno lekceważyć. Zwłaszcza, że idą za nią konkretne zachowania: odsetek amerykańskich maturzystek, które chciałyby wyjść za mąż i mieć dzieci spadł w ciągu ostatnich trzech dekad wydatnie: 2/3 chce małżeństwa, a tylko mniej niż połowa chce mieć dzieci.
Wracamy więc do punktu wyjścia: trendy w świecie zachodnim nie sprzyjają ani dumie i zadowoleniu z życia, ani budowie zdrowej i szczęśliwej rodziny. Paroksyzm wokeizmu, przez jaki przeszedł Zachód w ostatniej dekadzie, szał burzenia pomników i rewidowania historii, a także skłonność do przedstawiania człowieka jako gatunku pasożytującego na Ziemi, który nie powinien się więcej rozmnażać (aby ratować planetę), wywarł wpływ na sposób myślenia ludzi z generacji Z. Jak wielki był to wpływ, trudno oszacować. Jednak wyraźnie widać, że ekipa przygotowująca amerykańską strategię bezpieczeństwa uznała to, co siedzi w głowach młodych ludzi, za klucz do wygrania globalnego wyścigu i ocalenia „amerykańskiego marzenia”. Ludzie Donalda Trumpa postanowili odwrócić ten samoniszczący trend u siebie, a także w Europie, z którą są „uczuciowo związani”, jak dość protekcjonalnie napisano w dokumencie. Elity rządzące obecnie Ameryką dają w ten sposób znać, że w gruncie rzeczy najbardziej obawiają się siebie samej. I wskazują Europie, że i ona powinna się zacząć siebie samej obawiać. Zamiast obrażać się na amerykańską bezpośredniość, dobrze byłoby się nad tymi sugestiami zastanowić.