Tydzień upływa nam pod znakiem kolejnego maratonu dyplomatycznego. Amerykanie najpierw z Ukraińcami, a potem z innymi państwami europejskimi w pocie czoła, w trakcie wielogodzinnych rokowań za zamkniętymi drzwiami, ustalają zręby planu pokojowego. Nocami, wracając do swoich stolic, liderzy prześcigają się w zapewnieniach, że jesteśmy bliżej pokoju niż kiedykolwiek. Może i tak, ale głównie w tym sensie, w jakim każda godzina przybliża nas do końca roku.
Sytuacja przypomina popularną w środowisku dziennikarzy sportowych anegdotę o zawodniku, który jest już w pół drogi do podpisania kontraktu z Realem Madryt. Ta połowa sukcesu polega na tym, że on bardzo chce do La Liga, ale „Królewscy” nie chcą jego. Analogicznie Zachód może kalibrować swoje spojrzenie na przyszły pokój – i dobrze, że to robi, bo spójność Zachodu jest wartością samą w sobie – ale przecież do tego spojrzenia trzeba jeszcze przekonać agresora. Tymczasem Kreml dość wyraźnie sygnalizuje brak zgody na pokój.
W ostatnich dniach słyszeliśmy żądania kapitulacji Ukrainy (mówił o tym ambasador Rosji w Londynie), wypchnięcia państw postkomunistycznych z natowskiej infrastruktury bezpieczeństwa, unieważnienia akcesji Finlandii i Szwecji do NATO. Rosja zgodzi się na rozejm, jeśli pozwoli torpedować dalszą pomoc dla Ukrainy, otworzy furtkę do podważania wyników powojennych wyborów, usunie ukraińskich żołnierzy z twierdzy Donbas. Taki rozejm byłby tylko furtką do kontynuacji agresji, tyle że z polepszoną pozycją wyjściową Rosji.