Łukaszenka chce zdjęcia sankcji. Najpierw amerykańskich, a docelowo chciałby, żeby Trump pomógł zdjąć europejskie. Chce też uznania, które już częściowo miało miejsce. Była rozmowa telefoniczna z Trumpem, pojawił się kanał komunikacji, najpierw w postaci Keitha Kellogga, teraz Johna Coale’a. W kolejce czeka otwarcie ambasady USA. Łukaszenka chciałby nieco zbalansować wpływy Rosji. Nie znaczy to, że porzuci Rosję, ale szuka powrotu do sytuacji sprzed 2020 r. Wtedy do Mińska przyjeżdżał amerykański sekretarz stanu, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, płynęły tankowce z ropą. Tak wygląda plan maksimum. Jeśli chodzi o Trumpa, Łukaszenka służy mu jako jeden z kanałów komunikacji z Kremlem. Szczegółów nie znamy, ale i Łukaszenka, i Trump dawali to do zrozumienia. Dodatkowo Waszyngton chciałby wzmocnić niezależność łukaszenkowskiej Białorusi od Kremla. Identyczny cel przyświecał zaproszeniu liderów państw Azji Centralnej do Waszyngtonu. Wśród nich byli i Emomali Rahmon z Tadżykistanu, i Serdar Berdimuhamedow z Turkmenistanu – równie wielce „demokraci”, jak Łukaszenka. Celem Trumpa jest oderwanie Władimira Putina od Chin, a Łukaszenki od Putina.
Tak, choć zależy, w jakim sensie. W instytucjonalnym – nie. Ale jeśli dzisiaj na Rosję przypada 70 proc. zagranicznego handlu Białorusi, a dodając do tego tranzyt przez Rosję – nawet 90 proc., to już obniżenie tego udziału do 50–60 proc. zmniejszy zależność Łukaszenki od Kremla. Tak samo odzyskanie zdolności do prowadzenia rozmów z Trumpem i przywódcami europejskimi. Białoruś nie wstąpi do NATO, ale może zmieni się w coś na kształt Kazachstanu z jego gospodarczym i wojskowym sojuszem z Rosją, ale większą niezależnością polityczną. Zwłaszcza, jeśli skończy się wojna.
Moja wersja bazuje na logice, jaką posługują się białoruskie władze, i ich filozofii polityki zagranicznej. Mińsk pilnuje parytetów. Spójrzmy na chronologię wydarzeń. Pod koniec października premier Donald Tusk zapowiedział otwarcie dwóch przejść granicznych. Z kontekstu wynikało, że nastąpi to w kolejnych dniach. Trwał już wtedy białorusko-litewski kryzys związany z puszczaniem balonów przez granicę, Wilno planowało zamknięcie własnych przejść i Tusk o tym wiedział. Następnie premier rozmawiał ze swoją litewską odpowiedniczką Ingą Ruginienė, po czym Warszawa ogłosiła, że odłoży otwarcie przejść. Jestem na 99 proc. przekonany, że umowa zakładała wypuszczenie Poczobuta podczas wizyty Coale’a w Mińsku w zamian za otwarcie tych przejść. Mińsk uznał, że Warszawa go oszukała, przesuwając otwarcie przejść o 19 dni. Więc i Poczobut zostanie uwolniony mniej więcej trzy tygodnie po wizycie Coale’a. Rozumują, że skoro Polacy odłożyli wykonanie swojej części umowy, to oni zrobią to samo.
Nie znamy szczegółów negocjacji. Trudno mi sobie wyobrazić, by Polska otworzyła przejścia ot tak, wyłącznie ze względu na skargi przedsiębiorców. Przedsiębiorcy skarżyli się od lat. Co więcej, przejście w Bobrownikach zostało zamknięte w reakcji na wyrok dla Poczobuta. Jego otwarcie bez odzyskania Poczobuta byłoby okazaniem słabości. Niewypuszczenie go z kolei naruszyłoby schemat rozmów z Amerykanami, bo przecież jeśli Poczobut wkrótce nie wyjdzie, to Polska z powrotem zamknie przynajmniej jedno z przejść, co Łukaszenka rozumie. Stąd uważam, że w reakcji na odłożenie wykonania zobowiązań przez Polskę Łukaszenka na podobny czas odłożył wykonanie własnych zobowiązań.