Barbara Kasprzycka, Marek Mikołajczyk, Dziennik Gazeta Prawna: Wygrał pan wybory prezydenckie – głos oddało na pana ponad 10,6 mln obywateli. Jednak niemal drugie tyle zagłosowało na Rafała Trzaskowskiego. Co ma pan dziś do zaoferowania tej drugiej grupie, która 1 czerwca – z różnych powodów – panu nie zaufała?

Karol Nawrocki, prezydent elekt Rzeczypospolitej Polskiej: Nigdy nie dzieliłem Polaków. Wręcz przeciwnie – mówiłem, że Polska jest jedna i nie należy tylko do elit. Będę się tego trzymać. Odwiedziłem w kampanii ponad 300 miejsc, wiem, co dzieje się w Polsce powiatowej. Nie zamierzam godzić się na dzielenie Polski na A i B czy pozostawienie jednej części kraju samej sobie. Będę budował jedną Polskę. I dziękuję wszystkim, którzy wzięli udział w wyborach. Wysoka frekwencja pokazała, że rodacy chcą brać odpowiedzialność za nasze państwo.

Ponad 10 mln obywateli powiedziało panu jednak stanowcze „nie”.

Ponad 10 mln obywateli powiedziało natomiast głośne „tak”.

Niemniej, gdybym miał powiedzieć coś wyborcom Rafała Trzaskowskiego, to byłby to jasny sygnał: będę budował Polskę bezpieczną również dla was. Dokonaliście innego wyboru, ale to nie oznacza, że nie będę waszym prezydentem. Będę wsłuchiwał się w wasz głos. Pałac Prezydencki będzie otwarty dla przedstawicieli wszystkich środowisk. Zdaję sobie bowiem sprawę, że głosowali na mnie nie tylko wyborcy prawicowi. W II turze poparła mnie także część zwolenników kandydatów o poglądach lewicowych, socjaldemokratycznych czy socjalistycznych. To spore zaskoczenie, ale też jasny sygnał, że jestem człowiekiem, który potrafi łączyć. Postaram się ich nie zawieść.

Nasze pytanie dotyczyło w pewnej mierze gotowości do ustępstw. Czy widzi pan jakieś obszary, w których byłby pan gotowy jako prezydent podpisać ustawę kluczową dla rządu?

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że polityka to system naczyń połączonych. Wiem, że współpraca z rządem może być niełatwa. W kampanii wyborczej szef obozu rządzącego zrobił bardzo dużo, aby mnie obrazić i za pomocą mediów rządowych siać dezinformację na mój temat. Jeśli natomiast pytają mnie państwo, czy będę małostkowy, to odpowiadam, że nie będę. W każdej decyzji zamierzam kierować się tym, co uznam za dobre dla Polski – niezależnie od tego, jaki jest stosunek Donalda Tuska do mnie czy mój stosunek do niego.

W marcowej rozmowie z DGP nazwał go pan „kłamcą”.

Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Donald Tusk jest kłamcą – w wielu sprawach okłamał Polaków. Jako historyk wiem jednak, że po każdej wojnie przywódcy muszą usiąść do stołu i – niezależnie od tego, co wydarzyło się na froncie – podpisać rozejm. Nie mówię tym samym, że zamierzam podpisać z Donaldem Tuskiem rozejm, ale myślę, że są sprawy, w których mogę mu pomóc.

Co ma pan na myśli?

Na przykład kwotę wolną od podatku. Rząd może liczyć, że podpiszę ustawę wprowadzającą kwotę wolną od podatku na poziomie 60 tys. zł rocznie. Powiem więcej: jeśli takiej ustawy w najbliższym czasie Sejm nie przyjmie, skorzystam z inicjatywy ustawodawczej.

Weźmie się pan za listę 100 konkretów?

Tak, zrobię Donaldowi Tuskowi te konkrety. Czy to nie jest koncyliacyjne? Czy to nie jest wyjście naprzeciw?

Mówiąc poważnie – myślę też, że powinniśmy mieć z wicepremierem Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem linię demarkacyjną w kwestii bezpieczeństwa. W tych sprawach nie może być żadnych niepotrzebnych emocji. To należy się Polakom niezależnie od tego, na kogo głosowali.

Jestem również gotów do dyskusji na temat ustawy o statusie osoby najbliższej. Oczywiście nie zgodzę się na żadne ideologiczne „wrzutki” podważające związek małżeński jako związek kobiety i mężczyzny. Jeśli jednak miałoby to być rozwiązanie, które realnie miałoby pomóc obywatelom regulować sprawy formalno-prawne – niezależnie od kwestii partnerskich, seksualnych czy sąsiedzkich – to nie widzę w tym żadnego problemu.

Jest również szereg spraw w polityce zagranicznej, w których widzę pole do współpracy. Nie pozwolę podważać konstytucyjnych prerogatyw prezydenta w mianowaniu ambasadorów, ale zamierzam zaproponować spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim i załatwić sprawę nominacji ambasadorskich.

Widzi pan pole do kompromisu?

Mam dwie czerwone linie: Ryszard Schnepf i Bogdan Klich. Nie odpuszczę, bo wiem, że obaj panowie nie są w stanie służyć Polsce godnie. Wstydem jest, że ktoś wpadł w ogóle na pomysł, aby wysunąć ich kandydatury.

Po tym, jak Bogdan Klich ubliżał Donaldowi Trumpowi, nie ma możliwości, żeby został ambasadorem. Zresztą nie udało mu się załatwić rzeczy, którą ja załatwiłem jedynym spotkaniem. Myślę tu o ograniczeniach eksportu mikroczipów, o których rozmawiałem w Białym Domu jeszcze jako kandydat na prezydenta. Potwierdziła to zresztą strona amerykańska.

Niemniej widziałem rządową listę z propozycjami ambasadorskimi. Są tam dyplomaci i eksperci, których cenię; których poznałem jeszcze jako prezes IPN czy dyrektor Muzeum II Wojny Światowej. Nie chcę wymieniać ich nazwisk, żeby im nie zaszkodzić, ale to wysokiej klasy specjaliści, którzy dobrze reprezentowaliby nasz kraj. Dziś są niestety zakładnikami Klicha i Schnepfa. Jeśli minister Sikorski wycofa te dwie nominacje, to myślę, że jesteśmy w stanie dojść do porozumienia.

Wróćmy na chwilę do 100 konkretów. Wśród nich była kwestia aborcji. To ona spowodowała duże tąpnięcie w poparciu dla PiS po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w październiku 2020 r. Sprawa ta nadal budzi społeczne emocje. Widzi pan przestrzeń do powrotu do kompromisu aborcyjnego, który przez lata w Polsce funkcjonował?

Kwestia aborcji faktycznie doprowadziła do sporych emocji w społeczeństwie. Proszę jednak zobaczyć: przez półtora roku rządów Donald Tusk nie wypracował żadnego projektu, który mógłby przestawić Andrzejowi Dudzie. Jeśli coś mi się nie podoba, to właśnie fakt, że to właśnie ten rząd traktuje kobiety instrumentalnie. W czasie kampanii chętnie podnosili ten temat, rozgrzewali emocje na nowo, a później nic nie byli w stanie wypracować. Dziś nie ma więc nawet o czym rozmawiać, bo żadnego projektu nie ma na stole.

A pan widzi siebie w roli kogoś, kto tę rozmowę zaczyna?

Nie. Nigdy nie ukrywałem, że jasno opowiadam się za życiem. Jestem katolikiem. Jeśli jednak mam o czymś rozmawiać, to chcę zobaczyć konkretną propozycję złożoną przez większość parlamentarną. Bez tego mamy do czynienia jedynie z cynizmem. Z wyciąganiem kobiet na ulicę, żeby po półtora roku rządów zostawić je z niczym.

Wspomina pan o Kościele. Byłby pan skłonny do zmian w Funduszu Kościelnym? Do zastąpienia go odpisem od podatku?

Zacznę od małego zastrzeżenia: na Kościół katolicki patrzę nie tylko jako jego członek, ale także jako historyk. Postrzegam go jako instytucję, która w historii Polski odegrała istotną rolę. Ma ogromne zasługi dla polskiej niepodległości. W latach 80. XX wieku istniał nawet fenomen tzw. niewierzących praktykujących, którzy domagali się wolności. Myślę więc, że jako wspólnota narodowa mamy do przepracowania szerszą refleksję nad tym, jaką rolę odgrywa dla nas Kościół.

Na pewno coraz mniejszą.

Myślę, że to temat na dłuższą rozmowę. Chcę, żebyście mieli państwo świadomość, że w niektórych sferach ja również nie pozostaję bezkrytyczny. Odpowiadając jednak stricte na pytanie o Fundusz Kościelny: nie zajmowałem się tym tematem w kampanii, chciałbym mieć więcej czasu, aby mu się dokładnie przyjrzeć.

Podczas ślubowania wypowie pan słowa „tak mi dopomóż Bóg”?

Oczywiście, że tak. Wypowiedziałem je także, gdy obejmowałem funkcję prezesa IPN. Symbole religijne w życiu publicznym w żaden sposób mi nie przeszkadzają. Uznaję, że nie są skierowane przeciwko komukolwiek. Odbieram je jako wyraz miłości i miłosierdzia do wszystkich, także do członków innych Kościołów.

W trakcie kampanii złożył pan sporo obietnic gospodarczych: 22-proc. stawka VAT, Fundusz Technologii Przemysłowych, prostsze podatki dla firm, tani prąd. Skąd wziąć na to pieniądze? I jak zachować przy tym dyscyplinę?

Mamy to oczywiście wyliczone. Przede wszystkim chcę zwrócić uwagę na 45 mld zł znajdujących się w tzw. luce VAT-owskiej. Bardzo mnie to niepokoi. Za pomocą Rady Gabinetowej na pewno będę nalegał, aby rząd przedstawił powody, dla których wciąż tak wysoka jest kwota utraconych wpływów. Te pieniądze mogłyby sfinansować projekty, o których mówiłem w kampanii – przede wszystkim obniżenie stawki VAT czy zwolnienie z podatku rodziców dwójki lub więcej dzieci.

Z wykształcenia jest pan historykiem. Kto będzie doradzał panu w kwestiach gospodarczych? Chwilę przed naszą rozmową widział się pan z prezesem NBP Adamem Glapińskim.

Mam swoich doradców finansowych i podatkowych, także spoza Prawa i Sprawiedliwości. To oni pomagali mi tworzyć „Plan 21”, który zaprezentowałem w kampanii. Ale doradzał mi również jeden z polityków Prawa i Sprawiedliwości.

Niedługo będzie pan musiał powołać nowego członka Rady Polityki Pieniężnej.

W grudniu.

To właściwie za chwilę.

I jako prezydent podejmę tę decyzję. To naturalna rzecz. Na wszystko przyjdzie jednak pora.

Plotki o pana potencjalnych doradcach gospodarczych są różne. Słychać głosy o ludziach ze SKOK-ów – Januszu Szewczaku czy Grzegorzu Biereckim.

Słyszałem już dziesiątki nazwisk moich domniemanych współpracowników. Niestety, często to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. To jest w ogóle duży problem – wielu ma przeświadczenie, że jestem wyłącznie związany ze środowiskiem dzisiejszej opozycji.

A to nieprawda?

To daleko idące uproszczenie, więc w konsekwencji nie jest to do końca prawda. Szefem mojego gabinetu będzie Paweł Szefernaker, który jest politykiem. Ale dwóch kolejnych współpracowników to przecież w ogóle nie są politycy: Jarosław Dębowski, przyszły wiceszef gabinetu, współpracuje ze mną od czasów Muzeum II Wojny Światowej. Rafał Leśkiewicz, który będzie moim rzecznikiem, od wielu lat pracuje w IPN. Pewnie kilku polityków w mojej kancelarii się znajdzie, ale na wielu stanowiskach obejmujących obszary życia społecznego będą pracować eksperci spoza polityki.

Co z szefem kancelarii? „Newsweek” poinformował w poniedziałek, że może nim zostać Przemysław Czarnek.

W sprawie tej nominacji musicie się państwo uzbroić w cierpliwość. Już niedługo przedstawię nowego szefa Kancelarii Prezydenta.

W kuluarowych rozmowach przewija się również nazwisko prof. Sławomira Cenckiewicza jako potencjalnego szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. To realna opcja?

Na pewno będę blisko współpracował z prof. Cenckiewiczem. Nie wiem jeszcze w jakiej formie.

Prof. Sławomir Cenckiewicz – ale także prof. Grzegorz Berendt czy Jan Józef Kasprzyk – przez lata doradzali mi w IPN. Każdego z nich traktuję bardzo poważnie i będę chciał wykorzystać ich potencjał w Pałacu Prezydenckim. W jakiej formie? Tego jeszcze nie wiem. Mogę państwu zdradzić, że na każde stanowisko w Kancelarii Prezydenta mam co najmniej cztery realne kandydatury. Zgłoszeń z zewnątrz jest jeszcze więcej. Wiele kwestii będzie się ważyć w najbliższych tygodniach.

Kto będzie prezydenckim prawnikiem?

Mam nadzieję, że uda się rozpocząć współpracę z politykiem – prawnikiem, który w Pałacu będzie odpowiadał za te kwestie. Ale będę też miał zaplecze prawników niepolityków, z którymi współpracowałem w różnych obszarach.

Związanych z jakimiś środowiskami? Ordo Iuris? Myśli pan o Bartoszu Lewandowskim?

Bardzo szanuję jego pracę, ale w ostatnich latach nie mieliśmy okazji współpracować. Patrzę na kształt Kancelarii jako na wynik mojej drogi: od pracy społecznej przez Muzeum II Wojny Światowej, IPN, pół roku kampanii wyborczej. Nie mam żadnych zobowiązań wobec kogokolwiek.

Pytanie, czy znajdzie pan takiego prawnika, który będzie chciał zasypać przepaść w polskim wymiarze sprawiedliwości. Przepaść między tymi, dla których Krajowa Rada Sądownictwa dziś jest obsadzona przez uzurpatorów, nominujących tzw. neosędziów, a tymi, dla których powołania sędziowskie prezydenta Dudy są bez zarzutu.

Moja deklaracja jest jasna: oburza mnie sytuacja, w której kwestionowany jest status sędziów powołanych przez demokratycznie wybranego prezydenta, a niekwestionowany jest status sędziów powołanych przez komunistyczną Radę Państwa. Dla mnie taki stan rzeczy jest nie do zaakceptowania. Proszę mi wierzyć: naprawdę zamierzam być strażnikiem konstytucji. Jej art. 4 stanowi, że władza zwierzchnia w naszym państwie należy do Narodu. To Naród ma kontrolować władzę: zarówno ustawodawczą, wykonawczą, jak i sądowniczą.

To brzmi, jak wybór sędziów do KRS dokonywany przez parlament. To, o co toczy się cały ten spór.

Moi specjaliści pracują nad konkretnymi rozwiązaniami. Zaproponuję je po 6 sierpnia. Proszę wybaczyć, że nie jestem dziś gotów mówić o szczegółach. Prawo to materia, do której trzeba podchodzić w sposób bardzo skrupulatny.

Ale przyświecają mi dwie emocje – po pierwsze: nie będzie mojej zgody na podważanie nominacji prezydenta Dudy. Po drugie: w moim odczuciu nie jest właściwe, żeby władza wybierała się sama, bez żadnej społecznej kontroli. Dziś Polacy nie mogą liczyć na sprawiedliwy proces i szybki wyrok. Spotkałem choćby wielu przedsiębiorców, którzy nie mogą się doczekać orzeczenia o odszkodowaniu i upadają ich firmy – właśnie przez spór o neo- i paleosędziów. Po zaprzysiężeniu zaproponuję konkretne rozwiązanie tego sporu. Jeśli to się nie uda, w lutym 2026 r. zwrócę się do Senatu o rozpisanie referendum w tej sprawie.

Jak konkretnie zadałby pan pytanie? Pytaliśmy o to już podczas marcowej rozmowy. Wtedy uciekł pan od odpowiedzi.

Czas na układanie treści pytań przyjdzie, jeśli Sejm nie przyjmie projektów ustaw. Proszę dać szansę politykom na znalezienie porozumienia. Jeśli po stronie rządowej jest prawdziwa intencja uporządkowania wymiaru sprawiedliwości to znajdziemy rozwiązanie. Jeśli tak nie będzie, to konieczne będzie referendum.

Ustawa „czyszcząca” sądownictwo to tylko jeden z projektów szykowanych przez ministra Adama Bodnara. Są też projekty dotyczące np. zmian w Trybunale Konstytucyjnym czy Sądzie Najwyższym. Ten pierwszy prezydent Duda skierował do TK. Jest tu przestrzeń do rozmowy?

W tych kwestiach zajmę stanowisko równie twarde – o ile nawet nie twardsze – jak prezydent Duda. Jestem otwarty na dialog, ale z pewnością nie zrobię nic, co pozwalałoby podważać prerogatywy prezydenta. A powoływanie sędziów do takich spraw należy.

Jaki ma pan pomysł, by wyjść z tego klinczu? TK dziś de facto nie działa.

Przede wszystkim, Sejm powinien wykonywać swój obowiązek i wybrać czterech sędziów na wakujące stanowiska. A rząd powinien wykonywać swoje obowiązki i publikować wyroki Trybunału. Statusu TK nie można podważać uchwałami sejmowymi. Czy jestem gotowy na kompromis, kiedy ani Sejm, ani rząd nie wykonują swoich obowiązków? Nie widzę tu pola do kompromisu. I jeśli ktoś ma tu zrobić krok w tył, to zrobię wszystko, by wykonał go rząd.

Przejdźmy do kwestii ułaskawień. Czy społeczeństwo ma prawo wiedzieć, wobec kogo i z jakich przyczyn prezydent stosuje prawo łaski? Pan będzie tu prowadził politykę przejrzystości?

Nie widzę w tym problemu. Jeśli byłoby to zgodne z prawem, z ochroną danych osobowych, to jestem za przejrzystością tych decyzji. Jestem gotowy brać publiczną odpowiedzialność za każdą decyzję, jaką będę podejmował – również w kwestii ułaskawień. Do przeanalizowania pozostaje to, na ile prawo ochrony danych na taką jawność pozwala.

Deklarował pan pozwanie Onetu za doniesienia dotyczące rzekomego organizowania prostytutek dla gości sopockiego Grand Hotelu. Kiedy dokładnie złożył pan pozew? Czego się pan w nim domaga? Kto pana reprezentuje?

Pozew i prywatny akt oskarżenia zostały złożone przez mojego pełnomocnika kilka dni przed II turą wyborów prezydenckich. Wzywam w nich do zaprzestania powielania kłamstw na mój temat.

W tej historii nie było nic prawdziwego?

Mówię to z pełnym przekonaniem: nie było. Ten artykuł to czysty paszkwil, a opisana historia to kłamstwo.

Onet deklarował, że ma świadków, którzy gotowi są złożyć zeznania przed sądem. Domyśla się pan, kto pana obciąża takimi oskarżeniami?

Wiem dokładnie, kto to opowiada. Jest to człowiek, który tam pracował przez trzy miesiące, nie miał świadomości, co się w hotelu działo. Jego historia jest smutna. Zresztą chyba każdy, kto trochę pracował w hotelu, ma świadomość, że ani ochrona, ani recepcjoniści nie zajmują się organizowaniem takiego procederu, o którym pisał Onet. Wykonywałem swoje obowiązki polegające na zapewnieniu bezpieczeństwa gościom hotelowym. To, co zostało opisane w artykule, to stek pomówień i kłamstw. Zupełnie się nie martwię o efekt procesu.

A udział w kibolskich ustawkach? Nie ma pan wrażenia, że opowiadanie u Sławomira Mentzena o „szlachetnej walce wręcz” nie było najlepszym pomysłem? Czy usprawiedliwianie przemocy w pana kampanii nie poszło za daleko?

Nie wiem, czy przemoc jest tu dobrym słowem. Użyłem słowa „szlachetna” – bo to jest walka tych, którzy chcą ze sobą walczyć. W takiej konwencji walczyłem też w ringu bokserskim.

Ring to co innego. Ustawki nie mieszczą się jednak w granicach legalnej rywalizacji.

Użyłem określenia „szlachetnej walki”, bo w całym swoim życiu – w przeciwieństwie do Donalda Tuska – nie uczestniczyłem w walce z użyciem jakiegoś metalowego szlaucha. Walczyłem na pięści. Zadziwia mnie, że przez 30 lat nikt nie zainteresował się słowami wieloletniego premiera, który chwalił się publicznie walką przy użyciu narzędzi. Dla wszystkich było to normalne. Interesujące stało się to dopiero, kiedy okazało się, że na pięści bił się Nawrocki.

A gdyby pana syn zapowiedział panu, że wybiera się na ustawkę, co by pan mu powiedział?

Nie zachęcam nikogo, by brać udział w takiej ekstremalnej formule walki. Sam całe życie jestem sportowcem, w młodości szukałem takich doznań. Niektórzy skaczą na bungee, ja bym nigdy nie skoczył, bo nie zaufałbym, czy mnie dobrze przyczepili do tej liny. Ale lubię sporty walki, choć przecież nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie wyjdzie z tego z uszczerbkiem. Już jako dyrektor Muzeum II Wojny Światowej miałem np. w ringu złamaną przegrodę nosową. Szlachetność – może rzeczywiście to określenie nie było potrzebne.

Zamykając ten temat – w ilu ustawkach brał pan udział?

Mówiłem już o tej jedynej sytuacji w rozmowie ze Sławomirem Mentzenem.

W kampanii sporo niejasności narosło wokół Jerzego Ż. i jego kawalerki. Miał ją panu zapisać, później miał pan ją od niego kupić. Było bardzo dużo wersji tej historii.

Na pewno należało ją opowiedzieć inaczej. Co nie zmienia faktu, że w samej sprawie mieszkania pana Jerzego nie mam sobie nic do zarzucenia. Dziś postąpiłbym dokładnie tak samo, bo tylko ja wiem, jak wyglądała prawdziwa sytuacja pana Jerzego.

Odwiedził go pan po wygranych wyborach?

Chcę go odwiedzić w lipcu.

Wbrew sobie stał się osobą publiczną, znaną z adresu, nazwiska…

To jest straszne. Odseparowano mnie od człowieka, któremu przez kilkanaście lat realnie pomagałem. Pan Jerzy mógł do mnie zadzwonić, kiedy potrzebował wsparcia. Wiedzą to moi współpracownicy. Dzwonił nawet, gdy byłem w podróży, w Nowej Zelandii czy w innym zakątku świata. Podawałem moim współpracownikom numer domofonu. Jechali przekazać mu to, co było potrzebne. Tymczasem władze Gdańska wpuściły do jego domu panią, która miała się nim zajmować. Zabrano go na podstawie decyzji sądu do DPS, nie pozwolono mu zadzwonić do mnie. Dlaczego osoba, która szuka w jego barku moich dokumentów, nie wykonała do mnie telefonu? Nie powiedziała, że pan Jerzy potrzebuje pomocy?

Opiekowałem się nim kilkanaście lat, a w momencie, gdy stałem się osobą publiczną, nie poinformowano mnie, co się z nim dzieje. Zamiast tego przeszukiwano mu mieszkanie w poszukiwaniu jakichś profitów politycznych. Przerażająca historia. Zakończyłem tę sprawę, oddając kawalerkę organizacji charytatywnej. Nigdy nie myślałem o niej jako o kapitale czy zabezpieczeniu finansowym. Dla mnie i dla mojej żony było oczywiste, że to mieszkanie pana Jerzego. Wyjaśniałem to już wielokrotnie. Ale powtórzę: tak, tę historię należało opowiedzieć inaczej. ©℗

Rozmawiali Barbara Kasprzycka i Marek Mikołajczyk