W listopadzie prezydent Karol Nawrocki odmówił podpisania nominacji oficerskich w służbach specjalnych. Była to jego reakcja na rzekomy brak zgody premiera, by szefowie służb spotkali się z głową państwa. Teraz rząd proponuje coś na wzór kompromisu. W rozmowie z DGP politolog, prof. Rafał Chwedoruk ocenia, czy jest szansa na to, że obydwa ośrodki władzy dogadają się w kwestiach bezpieczeństwa państwa.

Prezydent „bezkarnym recenzentem”?

Wojciech Kubik: Jak Pan Profesor ocenia nagłą próbę porozumienia się strony rządowej z prezydentem w kwestii służb specjalnych. Czyżby listopadowy sprzeciw prezydenta Karola Nawrockiego i wstrzymanie nominacji w służbach specjalnych przyniósł jakiś efekt?

Prof. Rafał Chwedoruk: - Pamiętajmy, że o tym, co się dzieje za kulisami świata służb wiemy bardzo mało i docierają do nas tylko rzeczy, które stanowią swoistą nadbudowę i które są konsekwencją, a nie przyczyną. Służby specjalne nie są od tego, aby kłamać, ani nie są od tego, żeby mówić prawdę, tylko od tego, żeby wykonywać zadania.

W ostatecznej instancji to rząd sprawuje władzę w państwie i to, co się będzie działo, będzie obciążało jego kartotekę, tudzież będzie podstawą do budowania mu pomników, a nie to, co czyni prezydent. Prezydent na czas kohabitacji staje się kimś na kształt bezkarnego recenzenta. I dlatego ostatecznie to rząd będzie musiał się dostosować, albo zmusić prezydenta do dostosowania się, ale to dla rządu będzie czymś, co ma pewne znaczenie.

Czy to nie dziwne, że akurat służby specjalne, które powinny dbać o bezpieczeństwo nas wszystkich, stają się elementem walki politycznej?

- Kolejna rzecz, o której nie chcemy w Polsce mówić, a która jest widoczna gołym okiem, to fakt, że jesteśmy polem bitwy między Stanami Zjednoczonymi, a głównym nurtem integracji europejskiej. Bitwy na szczęście nie zbrojnej, ale bitwy natury politycznej i ekonomicznej. I w naturalny sposób, będąc z sojuszach, jak NATO, czy Unia Europejska, która też jest pewną formą sojuszu, służby też są w kręgu oddziaływania. I podziały związane z relacjami z innymi krajami są czymś zupełnie naturalnym, a w Polsce ten konflikt też przebiega między głównymi ugrupowaniami politycznymi. I to też wszyscy muszą brać pod uwagę, także ci, którym jest dalej do Donalda Trumpa.

Stanowiska pokażą, kto wygrał

Z ofertą spotkania do głowy państwa wystąpił nie sam premier, ale wicepremier Kosiniak-Kamysz i minister Siemoniak. Czy taki dobór postaci można czytać jako jakiś sygnał?

- Tomasz Siemoniak należy do bardziej prawicowego nurtu w Koalicji Obywatelskiej. Wywodzi się ze środowiska NZS, które było przedmiotem nieustanej rywalizacji jeszcze w czasach Porozumienia Centrum i KLD. Ale w tym przypadku można powiedzieć tylko jedno – po owocach ich poznacie.

Jeśli spojrzymy na całokształt obsad stanowisk związanych ze służbami, wojskiem oraz dyplomacją, gdzie zawsze w tle musi być kontekst służb, to wtedy będziemy wiedzieli, kto ile wygrał przy stole negocjacyjnym, który spokojnie sobie stoi za kulisami polskiej polityki.

W tym momencie na razie mamy tylko tego, kto przywraca temat. Dopiero po fali dosyć istotnych nominacji na różne stanowiska będziemy widzieli, kto i za co musiał zapłacić. Na dziś natomiast możemy tylko powiedzieć, dlaczego to rząd, a nie prezydent jest tym, który musiał pierwszy wykonać jakiś krok.

Lepiej, aby nie było „powszechnej zgody”

W sondażu sprzed świąt większość Polaków wypowiedziała się, iż chciałaby, aby rząd i prezydent porozumieli się, także w kwestiach bezpieczeństwa. Czy Pana zdaniem jest to możliwe, czy też nawet konflikt na tym polu jest zbyt atrakcyjny, aby z niego nie korzystać?

- Mówiąc przewrotnie, jesteśmy społeczeństwem postszlacheckim, które nie widziało żadnej sprzeczności w stwierdzeniu „kupą mości panowie, kupą”, z jednoczesnym stosowaniem liberum veto. A poważnie mówiąc, mam nadzieję, że nigdy do takiej zgody powszechnej nie dojdzie.

W czym taka zgoda byłaby zła?

- Pamiętam taką niby zgodę powszechną podczas rządów AWS i Unii Wolności, kiedy nawet opozycja w postaci SLD i PSL była bardzo stonowana. I zakończyło się to fatalnie, ponieważ wszystkie reformy, które wówczas przeprowadzono, były reformami, które do dziś odbijają się czkawką budżetowi państwa i wielu dziedzinom życia. Bezsensowne powiaty, reforma OFE, wzorowana na chilijskiej, która zawaliła się bardzo szybko po swoim wprowadzeniu i której nie wprowadził żaden inny kraj Europy Zachodniej. I temu towarzyszyła powszechna zgodność.

To, że różne nurty polityczne mają różne poglądy na temat bezpieczeństwa, tego, co jest głównym wyzwaniem, jakie rodzaje broni kupować, jaki rodzaj sił zbrojnych wspierać, jest czymś absolutnie normalnym. Analogicznie jak w polityce zagranicznej. Wystarczy zobaczyć gwałtowne zwroty w polityce Stanów Zjednoczonych, czy na niemiecki Zeitenwende po rosyjskiej agresji, czy jak bardzo zmieniła się polityka zagraniczna Czechów i Słowaków po ostatnich wyborach.

Czyli lepsza ciągła polityczna szarpanina, nawet w kwestii bezpieczeństwa?

- Ważne jest, aby te spory toczyły się w sposób cywilizowany, a ich uczestnicy mieli świadomość ciągłości państwa i tego, że na nich rzeczywistość się nie kończy. Ktoś przyjdzie po nich i nie należy naginać konstytucji, czy przygotowywać ustaw pod kątem bardzo doraźnych koniunktur. O tym, jak bardzo takie działanie jest krótkoterminowe i jak niewiele daje, mogliśmy przekonać się na przykładzie sądownictwa.

Dlatego powiedziałbym, aby oczekiwać odpowiedzialności i formy, ale absolutnie nie dążyć do tego, żeby wszyscy mieli jednakowy pogląd. Jeśli taki się pojawi, to wtedy pozostaje olbrzymia część opinii publicznej, która ma inne spojrzenie na pewne sprawy i wówczas otwiera to przestrzeń na przykład dla nieodpowiedzialnych, radykalnych, skrajnych sił.