Czas, w którym jednak ta prawdziwa wojna jest już nieunikniona, postanowiona na Kremlu, w Moskwie trwa odliczanie do niej i w zasadzie nic już nie może jej powstrzymać. Miał to być okres, w którym (powtórzmy: formalnie jeszcze w czasie pokoju) na Zachodzie miały nastąpić uderzenia radzieckiego specnazu na różne strategiczne obiekty.

Polski strach przed Rosją

Nie piszę tego, żeby twierdzić, że dywersja na polskich liniach kolejowych oznacza, że na Kremlu zapadła decyzja o wojnie. Nie zapadła. Ale trzeba pamiętać, że w rosyjskim, będącym dzieckiem radzieckiego, myśleniu użycie w okresie formalnie pokojowym środków, dla ludzi Zachodu mentalnie możliwych do zaakceptowania dopiero w czasie wojny, jest czymś naturalnym. Nie rozumieją tego ludzie Zachodu. Nie rozumieją tego Polacy. Między innymi stąd wynika zaskakująco duży zakres niewiary w rosyjskie sprawstwo dywersji. Ale wynika ona też ze strachu. Polacy bardzo boją się Rosji. I ostatnio w bardzo dużym stopniu zdecydowali, że z tym strachem poradzą sobie poprzez wypieranie zagrożenia. Odwracają głowę, zamykają oczy i mówią: „tego tygrysa nie ma”.

Zmiana polskiego nastawienia do Ukrainy ma również tę przyczynę. Zarejestrowana w internecie przewaga opinii, jakoby dywersja kolejowa była dziełem Ukraińców, a nie Rosjan, jest oczywiście po części efektem zmasowania działania kremlowskich botów i „sieciowych brygad”. Ale właśnie tylko po części. W co najmniej równej mierze wydaje się ona być dziełem prawdziwych Polaków, których najważniejszą motywacją, nawet jeśli nieuświadomioną, jest strach. Gdyby bowiem dostrzec prawdę, gdyby ją uznać, to trzeba by powiedzieć nie tylko „A”, ale i „B”. Czyli uznać, że trwająca wojna jest nasza w tym sensie, iż Moskwa ma wobec nas swoje ambicje niezależnie od agresji przeciw Ukrainie. I jeśli powiedzie jej się z Kijowem, to spróbuje zrealizować te ambicje wobec Warszawy, przy czym nikt nie da gwarancji, że nie za pomocą wojny.

Rząd korzysta z nastrojów

Taka perspektywa jest obiektywnie straszna sama w sobie. Nawet niezależnie od tego, że przecież Polacy subiektywnie uważają, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat strasznie się nacierpieli, historia wymagała od nich bardzo wiele, jednak zdali wszystkie egzaminy na szóstkę i teraz powinien nastać czas odcinania od tego kuponów i wiecznego grillowania, a tu nagle może być wojna. I to z Rosją, o której pamięć, odkładaną przez pokolenia, czują w kościach. Lepiej więc patrzeć gdzieś w przestrzeń, a negatywne emocje skoncentrować na Ukrainie. Przecież to ona nas złości, bo zakłóciła nam grillowanie i naraziła na gniew Władimira Putina, a – w porównaniu z Rosją – bać się jej nie ma przyczyny. Więc hulaj dusza.

Tak na to patrzy rosnąca, w porównaniu z 2022 r. spora część Polaków. A inna ich część, ta która dostrzega tygrysa, jest z kolei podatna na efekt „rally round the flag”, czyli bodaj krótkotrwałego skupienia się wokół rządu i popierania go, jak z reguły reagują ludzie w sytuacjach zewnętrznego zagrożenia. Rządzący o tym wiedzą. Intensywnie starają się to wzmóc i na różne sposoby wykorzystać. By przygotować kraj na najgorszy wariant, ale też by uderzyć w główną partię opozycyjną, którą politycy władzy rutynowo już usiłują przedstawiać jako „poputczików” (jeśli nie agentów) Kremla. Służy to nabijaniu sondażowych słupków, ale również tworzy atmosferę, w której opozycyjnych polityków łatwiej jest, z różnych powodów albo pod różnymi pretekstami, represjonować i ograniczać.

Pytanie, jak daleko rządzący są gotowi pójść w tym drugim kierunku, pozostaje otwarte. Jedno można powiedzieć na pewno – im więcej będzie wysadzonych torów czy podpalonych hurtowni, tym będzie to i łatwiejsze, i bardziej kuszące.