Jakiego oprogramowania biurowego używa pan na służbowym komputerze?

Bez zaskoczeń. Europosłowie korzystają z produktów Microsoftu, podobnie jak urzędnicy Komisji Europejskiej (KE). Wspólne środowisko pracy bez wątpienia ułatwia codzienną komunikację między instytucjami Unii Europejskiej (UE).

Z drugiej strony to dość symptomatyczne, że druga gospodarka świata nie dorobiła się własnego pakietu Office.

Nie musi mnie pan przekonywać, w jak dalekim stopniu polegamy jako Unia na zewnętrznych dostawcach technologii. Jeżeli w słynnym raporcie Draghiego znalazła się diagnoza, że poziom tego uzależnienia wynosi 80 procent, to ja odczytuję te dane tak, że w rzeczywistości jesteśmy uzależnieni stuprocentowo. I to nie tylko od usług dostarczanych przez Amerykanów, ale również od chińskich platform zakupowych. Można odwracać głowę i się z tym kłócić, co nie zmienia faktu, że w świetle napięć geopolitycznych sytuacja staje się coraz bardziej niepokojąca.

Czym grozi zignorowanie tych sygnałów? Nikła konkurencyjność europejskich firm to jedno, ale w grę wchodzą przecież jeszcze bezpieczeństwo i prywatność. Czy nasze dane będą – a może już są – walutą w politycznych i biznesowych dealach?

Trafia do mnie porównanie, że dane to odpowiednik ropy naftowej XXI wieku. Żyjemy w czasach, w których kontrola nad nimi decyduje niemal o wszystkim, nieprzypadkowo więc są przedmiotem globalnej rywalizacji. Zarówno Pekin, jak i Waszyngton stworzyły własne regulacje rynku cyfrowego, dlatego jako Europa nie mamy większego wpływu na to, co dzieje się z naszymi nierzadko wrażliwymi danymi, które wypływają poza Stary Kontynent. Ba, nawet własnego podwórka nie umieliśmy w pełni przypilnować.

To znaczy?

Na mocy eksterytorialnej ustawy US Cloud Act amerykański federalny wymiar sprawiedliwości może zażądać od rodzimej firmy udostępnienia informacji niezależnie od tego, gdzie ulokowano przechowujące je serwery. Teoretycznie więc sędzia, dajmy na to, z Nowego Jorku jest w stanie przymusić Amazon albo Microsoft do wytransferowania danych z ich serwerowni w Niemczech, Polsce czy dowolnym innym kraju UE, i to wbrew lokalnemu prawodawstwu na przykład w postaci RODO.

Ale czy nie jest trochę tak, że w kontekście suwerenności cyfrowej sami zapędziliśmy się w ślepy zaułek? Hiszpański rząd zawiera kontrakt z Huaweiem na dostawę urządzeń do magazynowania nagrań z podsłuchów, z kolei Włosi przymierzali się do zakupu systemu satelitarnego Starlink.

Rzeczywiście mamy sporo za uszami. Jednocześnie trudno formułować nadmierne pretensje o to, że przy braku realnej alternatywy ktoś wybrał ugruntowaną markę i sprawdzone usługi. Często, jak choćby w przypadku Huaweia, decyduje także cena, znacznie atrakcyjniejsza niż ta oferowana przez europejskich dostawców technologii telekomunikacyjnych czy teleinformatycznych. Tylko że w ten sposób wpadamy w błędne koło.

Jak zatem wyjść z tego impasu? Rozumiem, że potrzebujemy odpowiednio dużej i zintegrowanej infrastruktury. Tylko kto ma ją zbudować, skoro największa pod względem kapitalizacji europejska firma z sektora IT znajduje się w drugiej dziesiątce światowego rankingu?

Dystans do nadgonienia ogromnie się wydłużył, ale nie jesteśmy całkowicie bezradni i bezbronni, bo uzdolnionego kapitału ludzkiego wcale nam nie brakuje – przynajmniej w punkcie wyjścia. Problem polega na tym, że choć w Europie powstają i rozwijają się start-upy, bardzo szybko napotykają na barierę wzrostu wynikającą przede wszystkim z ograniczonych możliwości finansowania.

Niewielka liczba wyspecjalizowanych funduszy venture capital czy private equity chcących zainwestować w ryzykowne projekty na bardzo wczesnym etapie przekłada się na odpływ biznesowo-technologicznych talentów za ocean. Konkludując, po pierwsze należy skatalogować stan obecny – ustalić, czym tak naprawdę dysponujemy, i zlokalizować najbardziej aktywnych graczy na naszym rozdrobionym i relatywnie małym rynku informatycznym.

A później?

Konieczne będzie większe zaangażowanie polityków. Na szczęście rządy państw członkowskich coraz odważniej zaczynają włączać się w rozmowy o suwerenności cyfrowej UE, od czego zależeć będzie przetrwanie całej europejskiej gospodarki. Niezbędnym uczestnikiem procesu wybijania się na niezależność na tym polu są także organy unijne. 19 listopada KE opublikuje deregulacyjny pakiet znany jako Cyfrowy Omnibus. W styczniu poznamy też założenia aktu o sieciach cyfrowych Digital Networks Act, czyli wielkiej reformy wspólnotowych przepisów telekomunikacyjnych, oraz propozycje dotyczące rozwoju chmury obliczeniowej i sztucznej inteligencji. Liczę, że za tymi dokumentami pójdą stosowne środki finansowe z kolejnego wieloletniego budżetu UE.

Zmiana paradygmatu potrzebna jest też w obszarze zamówień publicznych, tak aby na poziomie unijnym wypracować system preferencji dla europejskich podmiotów, co oczywiście nie oznacza całkowitego zamknięcia się na oferty spoza Europy. Ogłoszony niedawno przez KE przetarg na suwerenne usługi chmurowe warte 180 mln EUR jest właśnie takim precedensem i krokiem w słuszną stronę.

„Czy w kwestii środowiska, czy gospodarki cyfrowej – sami ustalamy własne standardy i tworzymy własne przepisy. Europa zawsze będzie sama wybierać swoją drogę” – zapewniła Ursula von der Leyen w niedawnym orędziu o stanie UE. Jest pan przekonany, że Bruksela na pewno nie ugnie się pod presją Trumpa?

Nie słyszałem, by w Waszyngtonie toczyły się dyskusje, jak skłonić firmy z Francji czy Holandii do przestrzegania amerykańskiego prawa. Po prostu nie ma ku temu przesłanek. Europejskim przedsiębiorstwom działającym w USA, ironizując, jakimś cudem udaje się dostosować się do tamtejszych norm i nikt nie robi z tego wielkiego dramatu.

Czy Amerykanów ktoś z Europy wyrzuca i utrudnia im działalność? Nikt. Wręcz przeciwnie – ich giganci IT zarabiają tutaj krocie, mając dostęp do bazy kilkuset milionów klientów. Nie widzę więc żadnego sensownego powodu, dla którego Jeff Bezos czy Mark Zuckerberg mieliby nie respektować unijnych aktów o rynkach i usługach cyfrowych. No chyba że uznamy, że dużemu naprawdę wolno więcej. To byłoby chore w relacjach szanujących się partnerów.

To oczywiste, że jako Wspólnota przeregulowaliśmy nasze środowisko biznesowe, co KE stara się teraz odkręcać. Nie zamierzam w tej sferze udawać kogoś bezkrytycznego i ślepego na jedno oko. Ale jeśli umówiliśmy się już na jakieś zasady, to powinny one obowiązywać wszystkich po równo – nawet tych z dominującą czy wręcz hegemoniczną pozycją na rynku cyfrowym. Niektóre z amerykańskich big techów wykazują wolę współpracy z Brukselą, inne nie tylko głośno oponują, ale i – przepraszam za sformułowanie – wręcz wynajmują prezydenta Trumpa, by reprezentował ich interesy na politycznych forach. Szanuję to, że Biały Dom i tamtejsze koncerny kierują się dewizą „America first”. Mają do tego prawo. Tak jak naszym świętym prawem i obowiązkiem jest wziąć na sztandar hasło „Europe first”. ©℗

Rozmawiał Michał Litorowicz