Mieszkańcy Mołdawii w październikowych wyborach parlamentarnych wyraźnie opowiedzieli się za europejskim kierunkiem rozwoju swojego kraju. I to pomimo rosyjskich operacji hybrydowych, które miały zakłócić przebieg głosowania. Ten wynik to coś więcej niż tylko chwilowy polityczny zwrot – to potwierdzenie rosnącego poparcia społecznego dla europejskiego modelu demokracji i gospodarki. Droga Kiszyniowa do Unii Europejskiej pozostaje jednak długa i wyboista, a tego, czego dziś najbardziej brakuje, to jasnego sygnału, kiedy kraje prowadzące negocjacje akcesyjne mogłyby realnie stać się członkami wspólnoty.
Dwa lata temu w słoweńskim mieście Bled ówczesny przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel rzucił rok 2030 jako możliwy horyzont rozszerzenia UE. Od tego czasu niewiele się jednak wydarzyło. Dlatego Europa musi dziś potwierdzić swoją ambicję, by do końca dekady przyjąć do swojego grona przynajmniej część państw Bałkanów Zachodnich, a także Mołdawię czy Ukrainę. Bo jeśli społeczeństwa tych krajów poczują, że ich europejskie marzenie zamienia się w polityczną iluzję, jeśli zrozumieją, że mogą pozostać na zawsze „pomiędzy”, to rozczarowanie może przerodzić się w zwrot ku Moskwie. A tego scenariusza Europa powinna za wszelką cenę uniknąć. Gruzja niech stanowi tu najcięższy dowód unaoczniający, że jeżeli Unia wystarczająco dużo nie inwestuje w relacje z krajami aspirującymi do wspólnoty, to kraje te mogą bardzo szybko zacząć dryfować w kierunku Wschodu.
Mołdawia i Ukraina wystartowały do UE w tym samym roku
Negocjacje akcesyjne z Mołdawią i Ukrainą formalnie ruszyły w czerwcu 2024 r. W praktyce oba kraje dopiero wchodzą na tę długą i krętą ścieżkę. Mołdawia nie otworzyła jeszcze żadnego z sześciu klastrów negocjacyjnych obejmujących łącznie 33 obszary tematyczne. Kiszyniów liczy, że wkrótce zorganizuje pierwszą konferencję międzyrządową poświęconą kwestiom fundamentalnym: praworządności, wymiarowi sprawiedliwości, jakości instytucji. Ambicja jest jasna – zakończyć proces do 2030 r.
Od podpisania umowy stowarzyszeniowej i porozumienia o wolnym handlu (DCFTA) w 2014 r. Mołdawia korzysta ze znacznego wsparcia finansowego Unii, zwłaszcza w obszarze bezpieczeństwa energetycznego. Dzięki temu ograniczyła zależność od rosyjskiego gazu i rozpoczęła integrację z europejskim rynkiem energii. A jeszcze dekadę temu wydawało się to nierealne.
Droga Ukrainy jest znacznie bardziej złożona. Choć formalnie rozmowy trwają, to ich realny postęp zależy od dostosowania ogromnej części ukraińskiego prawa do standardów unijnych. Węgry wciąż blokują otwarcie klastrów, podczas gdy Polska i Komisja Europejska konsekwentnie wspierają Kijów. Negocjacje będą trudne, a reformy w zakresie rządów prawa, sądownictwa i walki z korupcją pozostają kluczowe. Wojna sprawiła, że Ukraina stała się jednym z najbiedniejszych krajów Europy, co tylko wzmaga potrzebę utrzymania wiarygodnej perspektywy integracyjnej. Bo nawet jeśli dziś nikt w Brukseli nie powie tego głośno, bez nadziei na przyszłe członkostwo trudno będzie utrzymać zapał do reformowania kraju.
Które z państw Bałkanów Zachodnich jest dziś najbliżej Unii?
Wśród państw Bałkanów Zachodnich najdalej w tym procesie zaszła Czarnogóra. Od 2012 r. otworzyła wszystkie 33 rozdziały negocjacyjne, a część z nich już tymczasowo zamknęła. To wymierny postęp, choć do mety jeszcze daleko. Reformy wymiaru sprawiedliwości i walka z korupcją nadal pozostają piętą achillesową tego kraju. Władze w Podgoricy liczą, że zakończą rozmowy do 2027 r. i rok później Czarnogóra wejdzie do Unii, a może nawet do strefy euro.
Albania – od 2022 r. formalnie w procesie akcesji – skupia się na rozwoju infrastruktury transportowej i energetycznej, ochronie środowiska oraz reformie sądownictwa. Tam, gdzie polityka ustępuje miejsca pragmatyzmowi, integracja postępuje szybciej.
Macedonia Północna, czekająca na członkostwo od 2005 r., pozostaje w impasie. Bilateralne spory Macedończyków z Bułgarią o kwestie tożsamości i mniejszości narodowych blokują ruch naprzód w kierunku akcesyjnym. Komisja Europejska chwali co prawda reformy, ale bez politycznego porozumienia proces stoi w miejscu. Skopje ostrzega, że dalsza stagnacja na drodze do akcesji może otworzyć drzwi rosyjskim wpływom – i trudno się z tym nie zgodzić.
Bośnia i Hercegowina (formalny kandydat od 2022 r.) wciąż stoi przed serią testów. Reforma wymiaru sprawiedliwości, walka z korupcją, stabilność instytucji – to wszystko warunki konieczne do rozpoczęcia negocjacji. W marcu 2024 r. Rada Europejska zgodziła się na ich otwarcie, ale z zastrzeżeniem: najpierw zmiany instytucji, potem rozmowy.
Szczególny przypadek Serbii na drodze do akcesji. I smutna historia Gruzji, która od UE się odwróciła
Serbia pozostaje przypadkiem szczególnym. Od 2012 r. otworzyła 18 rozdziałów, ale tylko dwa tymczasowo zamknęła. Relacje Belgradu z Kosowem, powolne tempo demokratyzacji państwa i balansowanie między Wschodem a Zachodem czynią proces akcesji dla Serbów coraz bardziej skomplikowanym.
Kosowo zaś wciąż nie ma formalnego statusu kandydata. Brak uznania jego niepodległości przez część państw UE blokuje dalsze kroki, mimo że wniosek o członkostwo został złożony już w 2022 r.
Gruzja, jeszcze niedawno uważana za prymusa Partnerstwa Wschodniego, dziś jest przykładem tego, jak szybko można zboczyć z europejskiej ścieżki. Po uzyskaniu statusu kandydata w 2023 r. Tbilisi samo zawiesiło swój proces integracyjny. Ograniczanie demokracji, nieprawidłowości wyborcze i rosnąca dominacja partii Gruzińskie Marzenie doprowadziły do chłodnych relacji z Brukselą. Parlament Europejski wprost wezwał władze Gruzji do powrotu na drogę reform.
To przestroga. Przykład Gruzji pokazuje, co się dzieje, gdy europejska obietnica staje się pustym hasłem, a Zachód przestaje być wiarygodnym partnerem. Powstała próżnia, którą Rosja natychmiast wypełniła – politycznie, gospodarczo i informacyjnie. Jeśli Unia nie chce powtórzyć tego błędu w przypadku Ukrainy, Mołdawii czy państw Bałkanów Zachodnich, musi prowadzić politykę rozszerzenia w sposób konsekwentny, spójny i przede wszystkim wiarygodny.
Skoro w Unii są Węgry Viktora Orbána, to dlaczego ma nie być Mołdawii albo Czarnogóry?
Negocjacje akcesyjne z Unią trwają średnio od ośmiu do dziesięciu lat. Zatem nawet przy najbardziej optymistycznych założeniach nowi członkowie mogliby dołączyć do wspólnoty dopiero pod koniec dekady. Gdyby udało się doprowadzić do akcesji wszystkich obecnych kandydatów – Czarnogóry, Serbii, Albanii, Macedonii Północnej, Ukrainy i Mołdawii – Unia powiększyłaby się o 70–75 milionów obywateli. Byłoby to największe rozszerzenie od 2004 r.
Jednak dziś to nie geografia, tylko polityka jest największym wyzwaniem. Francusko-niemiecka inicjatywa reformy Unii Europejskiej zakłada ograniczenie zasady jednomyślności w kluczowych obszarach decyzyjnych – argumentując, że nowi członkowie mogliby utrudnić procesy polityczne. Tyle że uzależnienie reform instytucjonalnych od rozszerzenia grozi jego całkowitym paraliżem. Prawdziwym zagrożeniem dla jedności Europy nie są mniejsze gospodarki, które chcą dołączyć, lecz brak zdolności samej Unii do zarządzania własnymi kryzysami – czy to politycznymi, czy społecznymi.
Skoro Unia potrafi współpracować z liderami takimi jak Viktor Orbán, potrafi też zintegrować Bałkany, Mołdawię i – z czasem – Ukrainę. Realnie, do końca dekady dołączą do wspólnoty zapewne dwa, może cztery państwa regionu. Mołdawia, mimo silnego wsparcia politycznego, raczej nie zdąży przed 2030 r. Ale jeśli utrzyma obecne tempo reform, może jeszcze zaskoczyć – a przy okazji wyznaczyć szlak, którym podąży Ukraina.
W 2004 r. rozszerzenie Unii było projektem wiary – w to, że wspólna Europa może być silniejsza niż suma narodowych egoizmów. Dziś znów stoimy przed podobnym momentem. Mołdawia, Ukraina czy Albania nie wnoszą do UE wielkich rynków ani spektakularnych zysków gospodarczych. Wnoszą coś ważniejszego – przypomnienie, że Europa jest ideą polityczną, nie tylko wspólnym rynkiem.
Jeśli Zachód nie pokaże tym krajom, że droga do Unii naprawdę istnieje, w ich miejsce wejdą inni – z ofertą taniego gazu, łatwego kredytu i narracją o zmęczonej Europie. Integracja nie jest dziś luksusem ani gestem dobroci, lecz inwestycją w stabilność naszego kontynentu.
Bo albo Europa znów uwierzy w swoje peryferie, albo te peryferie przestaną wierzyć w Europę.