Podział Polski na A i B, o którym tyle mówiono w trakcie kampanii prezydenckiej, nie polega na dochodach ani nie wynika z tajnej i przewrotnej polityki rządu. Tworzenie metropolii także jest tylko w niewielkim stopniu procesem zamierzonym, a raczej nieuchronnym.
Dlaczego? Ponieważ mamy do czynienia z dwoma zjawiskami, które wzajemnie się wzmacniają i są ze sobą związane, a oba postępują niezależnie od czyichkolwiek planów, ale za to w szybkim tempie. Te zjawiska to upadek publicznej komunikacji i wyludnianie się wsi z młodzieży, która nie ma w rodzinnym rejonie co z sobą zrobić, ani zawodowo, ani w czasie wolnym.
Upadek komunikacji odczuwam na własnej skórze, bo sam bym z przyjemnością jeździł do Warszawy pociągiem, gdyby pociąg nie jechał stu trzydziestu kilometrów dwie godziny. Gdyby były nie trzy pociągi dziennie, ale osiem, i gdybym mógł podróżować w ludzkich warunkach. Wiem, że kolei to się zapewne nie opłaca, ale czy państwu i społeczeństwu się opłaca, by poza takimi dziwakami jak ja wszyscy jechali samochodami? Albo coraz częściej nie jechali, lecz przenosili się na dalekie przedmieścia wielkich miast i tworzyli nową subkulturę, która z natury rzeczy nie może być dobra ani przyjazna? Sprawa komunikacji schodzi zresztą na szczebel jeszcze niższy, bo z kolei autobusy zniknęły ze wsi i dojazd do pobliskiego miasteczka jest niesłychanie utrudniony. Jak tu się dziwić, że młodzi ludzie wracają po dyskotece pijani samochodem, skoro nie ma żadnej komunikacji po szóstej po południu, a w ciągu dnia z dużej gminnej wsi są trzy lub cztery kursy. Trzeba więc mieć samochód, samochód chociażby za 5 – 8 tysięcy, mimo że się ledwie umie prowadzić i mimo że samochód w każdej chwili może stanąć.
Nie dość, że w Polsce znaną barierą dla mobilności horyzontalnej są ceny mieszkań, to do tego dochodzi komunikacja, która w istocie zanika. Powoli wszyscy aktywni przeniosą się do metropolii, a wschodnią Polskę porośnie puszcza.
Inny typ mobilności jest z kolei wymuszany. W żadnej z okolicznych gminnych wsi nie ma żadnego miejsca, gdzie młodzi ludzie mogliby cokolwiek robić po pracy. Wiem, że w polskiej kulturze nie ma tradycji lokalnej knajpki, gdzie można spokojnie i wesoło porozmawiać, gdzie przychodziłyby kobiety bez żadnych obaw i gdzie byłoby coś do zjedzenia. W miejscowościach kilkutysięcznych nie istnieje żadne publiczne miejsce, czasem poza ośrodkiem kultury, ale to do innych celów, gdzie można by się spotkać. A ponieważ minęła już kultura stania pod budką z piwem, więc poza telewizją i wizytami u sąsiadów nie ma nic innego. Wizyty u sąsiadów zresztą też nie są w obyczaju, bo odbywają się tylko przy okazji ważnych wydarzeń rodzinnych.
Co pozostaje? Wyjazd do kilkunastotysięcznego miasta, gdzie jest kilka średnich lokali, ale także raczej nie ma mowy o jedzeniu, a jedynie o piwie, potem siedzenie na ławkach – w lecie czy też w bramach – w zimie. Kiedy sobie wyobrażam, jak młody człowiek może sobie zaplanować piątkowe popołudnie na wsi, chyba że jest maniakiem gier komputerowych i towarzystwo mu niepotrzebne, kiedy myślę, co ma z sobą zrobić na wsi po południu para młodych ludzi, którzy chcieliby razem spędzić czas, ale niekoniecznie razem z rodzicami, wtedy ogarnia mnie przerażenie.
Zapewne jest to tendencja światowa, ale w wielu krajach metropolie są otaczane przez biednych i przez imigrantów, u nas rozpoczął się już i będzie trwał proces wyludniania się prowincji z innych powodów, któremu można by zapobiec, gdyby o tym myślano niekoniecznie nawet na poziomie władz najwyższych, ale przede wszystkim na poziomie województwa, starostwa, gminy. Proces ten doprowadzi do tego, że prowincja zaniknie, co będzie wiązało się nie tylko z tym, iż zaniknie różnorodność Polski, spowoduje on także nieuchronną degradację tych, którzy mogliby nadać jej ducha, podtrzymać gospodarczo i społecznie. W ten sposób staniemy się krajem, w którym zatryumfuje idea społecznej degradacji.