Jest miałka i banalna. Byłaby nawet śmieszna dzięki tej czy innej wpadce lidera sondaży, gdyby nie to, że za chwilę może zostać prezydentem. Jest krótka, choć się strasznie dłuży. Byłaby ciekawa, gdyby jej tematem była inna zmiana niż tylko osobowości kandydata PiS.
Gdy kampania wystartowała, „DGP” pytał o Polskę – jaka będzie po wyborach. Na tydzień przed I turą nadal nie znamy odpowiedzi na to pytanie. Pojawiają się w ustach i na sztandarach kandydatów deklaracje, z których często jedna wykluczałaby drugą, gdyby w nią wniknąć głębiej. A wniknąć się nie da, bo to pustosłowie.
Społeczna gospodarka rynkowa albo liberalizm – mówi jeden kandydat. „Nie” dla podniesienia podatków, ale bezpłatna służba zdrowia dla wszystkich w skomercjalizowanych szpitalach – mówi drugi. Któryś z nich wygra. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że dopiero za trzy tygodnie. Może gdy na placu boju zostanie ich tylko dwóch, łatwiej będzie ich zmusić do rzetelnej debaty? Łatwiej będzie się dowiedzieć, jakimi chcą być prezydentami. Bo dziś jeden woli krzyczeć „Make PiS not war!”, a drugi szukać wsparcia w lubelskim skandaliście. Właśnie takiej kampanii się obawialiśmy.