Paradoks sytuacji w Europie po odejściu Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty zdefiniował niedawno na łamach niemieckiej „Die Welt” Michael Stürmer, jeden z czołowych niemieckich ekspertów od polityki zagranicznej, znawca najnowszej historii Starego Kontynentu.



Ze zdaniem Stürmera liczy się wielu polityków niemieckich, europejskich, a nawet rosyjskich. Otóż uważa on, że Niemcy po Brexicie znalazły się w specyficznym potrzasku: jeśli nie przejmą odpowiedzialności za Unię Europejską, to będzie to klęska ich polityki zagranicznej, a także prawdopodobna klęska Unii. Ale jeśli przejmą tę odpowiedzialność i zaczną przewodzić Europie, to ryzykują, że będą ostro krytykowane i że może przeciwko nim powstać koalicja państw unijnych.
Ta kwadratura koła może być teraz najtwardszym orzechem do zgryzienia w polityce europejskiej, twardszym nawet niż sam Brexit. Jeśli zaś chodzi o Brexit, to niewykluczone, że jego przeprowadzenie będzie „jedynie” kwestią żmudnych negocjacji o charakterze technicznym. Najpóźniej za kilka lat poznamy szczegóły, zgodnie z którymi Wyspiarze opuszczą Unię, oraz zasady, na których zachowają przynajmniej część swoich więzów ze Wspólnotą. Rozłożenie zaś nowych kart na Starym Kontynencie może być nie lada wyzwaniem dyplomatycznym i gospodarczym, ponieważ niewątpliwie koncentrować się będzie wokół pytania, jaką rolę będą odgrywać w nowej Unii Niemcy, a jakiej nie. Rozszerzając to pytanie: jaką rolę Niemcy będą chciały odgrywać, a jakiej nie będą chciały i jak na to nowe miejsce Niemiec zareaguje reszta państw Unii, od Francji przez Polskę aż do Włoch czy Grecji.
Sami Niemcy nie mają jeszcze sprecyzowanego planu działania po Brexicie. Tamtejsza polityka opiera się na sprawdzonej od kilkunastu lat zasadzie: poczekać, rozejrzeć się, a w sytuacji nabrzmiałych problemów pozwolić opaść emocjom. Taki model rozwiązywania kryzysu był stosowany przez Angelę Merkel w kulminacyjnych momentach negocjacji o ratowaniu Grecji. Teraz może być podobnie. Niemiecka kanclerz będzie dyskutować o przyszłości Unii Europejskiej ze wszystkimi „regionami”, np. z Grupą Wyszehradzką, ale nie jest powiedziane, że z tych rozmów wykluje się jakiś przyszły kształt Unii.
Być może pragmatyzm Berlina będzie polegał na tym, że Niemcy postawią na zachowanie Unii taką, jaka jest ona dzisiaj, w gronie 27 państw, i zachęcanie głównych partnerów, w tym Francji i Polski, do skupienia się na praktycznych sprawach europejskich, a nie wielkich wizjach i projektach federacyjnych, które są niepopularne wśród obywateli. Wbrew stereotypowym opiniom, obowiązującym także w Polsce, Niemcy wcale nie kwapią się do federalnego państwa. W Unii luźniejszej, międzypaństwowej, ich interesy są wystarczająco zabezpieczone. Zresztą trudno wskazać, prócz premiera Włoch Mattea Renziego, jakiegoś znaczącego polityka na kontynencie, który już teraz rzuca hasło większej federalizacji.
Dodatkowym czynnikiem hamującym trendy federalistyczne będzie sytuacja wewnętrzna w Niemczech i we Francji. Tam w 2017 r. odbędą się wybory – odpowiednio parlamentarne i prezydenckie. Już teraz widać, że dynamika obu kampanii zogniskuje się wokół kwestii wewnętrznych, a kontekst europejski będzie dodawany poprzez dyskusję o migracjach czy bezpieczeństwie. Nie oczekujmy więc wielkiego planu Niemiec (ani innych) na Unię Europejską. Państwa Wspólnoty, na czele z Berlinem, mogą postawić na zachowanie takiej Unii, jaka jest, i ograniczenie strat po Brexicie. Nie znaczy to oczywiście, że wszystko pozostanie po staremu. Brexit zachwiał równowagą sił w Unii Europejskiej. Teraz budowa nowej równowagi sił może być w przyszłości oparta, co wydaje się sprzeczne samo w sobie, na niemieckim przywództwie i ograniczaniu tego przywództwa z wewnątrz i zewnątrz.