Rozpoczynający się dziś szczyt UE dla rządu Ewy Kopacz będzie miał głównie wymiar krajowy. Od początku tygodnia sprzyjające PiS media i politycy tej partii spekulują na temat liczby migrantów, których przyjmie Polska, i mechanizmu, według którego będą rozdzielani. W jednym z tygodników mowa jest nawet o 100 tys. osób. Na Radzie Europejskiej nie będzie jednak aż takich fajerwerków.



Jeszcze do niedawna spodziewano się, że w deklaracji końcowej Niemcy będą forsowały zapis o obligatoryjności kwot i automatyzmie ich rozdziału. W dokumencie, którym dysponuje nasza redakcja, nie ma takich zapisów. Co z punktu widzenia Polski jest korzystne.
Zmienił się klimat w samych Niemczech. Angela Merkel jest w sporze z władzami landowymi o finansowanie migrantów. Po chwilowym entuzjazmie i eksplozji humanizmu, sondaże zaczęły wskazywać, że beneficjentami kryzysu będą przede wszystkim ugrupowania mocno po prawej stronie sceny politycznej: CSU, PEGIDA czy NPD. Zamiast zwolenników otwartych drzwi na ulicach niemieckich miast częściej widać demonstrantów eksponujących szubienice i transparenty, na których z nazwiska wymieniani są politycy rządzącej koalicji. Podobnie jest w Austrii, gdzie w wyborach lokalnych tryumfy święci Partia Wolnościowa założona przez nieżyjącego Jorga Haidera. W postępowym Wiedniu FPO zajęła drugie miejsce z 32-proc. wynikiem. To znak czasów i wotum nieufności dla promigranckiej polityki. Dlatego coraz trudniej narzucać Europie Środkowej genialne pomysły, które powstają w Berlinie, Wiedniu czy Luksemburgu.
Trend jest nieco inny. Chodzi o wypchnięcie problemu poza granice UE. Wzmocnienie Fronteksu, współpracę z państwami, do których migranci docierają w pierwszej kolejności, zbudowanie systemu wyłapywania osób, które nie mają podstaw, by migrować (chodzi głównie o obywateli państw Bałkanów Zachodnich). W takich obszarach powinniśmy współpracować z Brukselą na pełnych obrotach.