Co sprytniejsi zwolennicy otwartych granic odwołują się do znacznie pewniejszych argumentów niż moralnych: naszej chciwości. Napływ młodych ludzi z zagranicy to w końcu siła robocza.
Kto wie, może jak przyjedzie ich odpowiednio dużo, to nawet naprawią nasz system emerytalny? Przeciwnicy naturalnie wytkną, że guzik tam z nich będziemy mieli, bo imigranci zamykają się w swoich dzielnicach biedy i wychodzą z nich tylko, by tworzyć problemy. Tegoroczny raport OECD o integracji imigrantów na rynku pracy wskazuje, że ta opinia jest znacznie przesadzona. Płynie z niego jednak też inny wniosek, mało optymistyczny: praca dla imigrantów znacznie rzadziej służy za lekarstwo na biedę niż dzieje się to w przypadku obywateli urodzonych w danym kraju.
Imigranci cechują się wyższą stopą bezrobocia niż pozostali mieszkańcy, różnice są nawet dwu- albo trzykrotne. Jednak stopa aktywności zawodowej tej grupy nie odbiega z reguły w dół w porównaniu z aktywnością rdzennych mieszkańców: imigranci szukają pracy, podejmują się zajęć dorywczych itd. Lwia część z nich pracuje. Nawet kilkukrotnie częściej znajdują zatrudnienie w zawodach wymagających niskich kwalifikacji (istnieją jednak wyjątki – np. Polska). Częściej są zatem „biednymi-pracującymi”. Są kraje takie jak Belgia, w których pracujący imigrant ma nawet pięciokrotnie wyższe prawdopodobieństwo na bycie biednym niż rodowity Belg. Wśrod krajów znanych z dużej liczby imigrantów Niemcy wypadają nieźle (30 proc. większa „szansa” pozostawania biednym, chociaż zatrudnianym), ale we Francji owo prawdopodobieństwo rośnie już do 300 proc. Dodajmy do tego, że imigranci z wyższym wykształceniem są znacznie bardziej podatni na pracę poniżej swoich kwalifikacji niż ci urodzeni w kraju. I nieszczęście gotowe. Chcieliśmy mieć tanią siłę roboczą, a mamy armię sfrustrowanych pracowników, żyjących co prawda lepiej niż w swojej ojczyźnie, ale za to widzących dystans dzielący ich od sąsiadów.
Pomóc uchodźcom trzeba, imigrantom można. Na kokosy płynące z masowej imigracji raczej jednak nie liczmy.