Dwóch tureckich żołnierzy zginęło, a czterech zostało rannych w zamachu na południowym-wschodzie kraju. To kolejny w ostatnich dniach incydent, do którego dochodzi w rejonie graniczącym z Syrią i Irakiem.

Turecka armia od trzech dni prowadzi ofensywę zarówno przeciwko bojownikom Państwa Islamskiego w Syrii jak i kurdyjskim ugrupowaniom w Iraku. Sytuacja w tych rejonach jest najpoważniejsza od kilku lat. Samochód-pułapka eksplodował w miejscowości Lice, na trasie przejazdu wojskowego konwoju. Nikt nie przyznał się do ataku, ale armia oskarżyła o zamach kurdyjskich bojowników.

Napięcie w tym rejonie wzrosło po poniedziałkowym zamachu w mieście Suruc przy granicy z Syrią. W eksplozji, o którą oskarżono Państwo Islamskie zginęły 32 osoby. Krótko po tym kurdyjscy bojownicy zabili w odwecie dwóch tureckich policjantów, a turecka armia w odpowiedzi rozpoczęła naloty i bombardowania na cele zarówno Państwa Islamskiego w Syrii jak i Partii Pracujących Kurdystanu w Iraku. Tym samym Ankara, która dotąd nie angażowała się w konflikt z Państwem Islamskim otworzyła dwa fronty. Kurdowie, którzy teraz także są atakowani, oświadczyli, że porozumienie pokojowe zawarte przed trzema laty przestaje obowiązywać. Do tureckiego premiera zadzwonił premier irackiego Kurdystanu Masud Barzani i zażądał przerwania nalotów. Przeciwko bombardowaniom zaprotestował także Iran.

Wcześniej Ankara poinformowała, że w wyniku szeroko zakrojonej operacji w całym kraju, zatrzymano prawie 350 osób, oskarżanych o związki zarówno z kurdyjskimi bojówkami jak i z fanatykami z Państwa Islamskiego. Władze w Ankarze wysłały też do ONZ list w którym wyjaśniają, dlaczego rozpoczęto naloty na pozycje Państwa Islamskiego. Według informacji agencji Reuters, zastępca tureckiego ambasadora przy ONZ powołał się na artykuł 51 Karty Narodów Zjednoczonych i argumentował, że rząd syryjski w Damaszku nie może i nie chce walczyć z islamistami, którzy stanowią zagrożenie dla Turcji.