Ankara przez długi czas nie uważała dżihadystów za najpoważniejsze zagrożenie, a nawet była oskarżana o ich ciche wspieranie. Zamach w Suruc zmusił ją do realnego włączenia się do walki
Koniec tureckiej „dziwnej wojny” z Państwem Islamskim. W piątek rano tureckie samoloty zaatakowały pozycje tej organizacji w Syrii, a Ankara dodatkowo wyraziła zgodę na to, by kierowana przez Amerykanów koalicja mogła wykorzystywać do walki jej bazy wojskowe. Realne włączenie się Turcji do operacji przeciwko Państwu Islamskiemu znacząco zmienia układ sił w konflikcie, choć zarazem powoduje, że ona sama jeszcze bardziej znajdzie się na celowniku dżihadystów.
– To nie była punktowa operacja, to jest proces. Nie jest on ograniczony do jednego dnia czy jednego regionu. Na każde najlżejsze zagrożenie dla Turcji odpowiemy w najsilniejszy możliwy sposób – oświadczył turecki premier Ahmet Davutoglu. Według różnych informacji, w piątkowym nalocie zabitych zostało od 12 do 35 bojowników Państwa Islamskiego. Równocześnie służby specjalne aresztowały w kraju 590 domniemanych sympatyków tej organizacji oraz członków separatystycznej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Tym, co sprowokowało Ankarę do działania, były dwa wydarzenia z zeszłego tygodnia – samobójczy zamach w leżącym przy granicy z Syrią mieście Suruc, dokonany przez 20-letniego sympatyka Państwa Islamskiego, w którym zginęły 32 osoby, oraz czwartkowe ostrzelanie przez bojowników tej organizacji tureckiego posterunku wojskowego, w efekcie czego jeden żołnierz został zabity.
– Musicie wszyscy zrozumieć – rozpoczynamy zupełnie inną walkę. Do niedawna robiliśmy wszystko, co możliwe, by tego uniknąć – powiedział prezydent Recep Tayyip Erdogan.
Zaangażowani inaczej
Faktycznie, Turcja do tej pory niby była członkiem koalicji przeciw Państwu Islamskiemu, ale na wszelkie sposoby unikała poważniejszego zaangażowania się. Nie tylko sama nie brała udziału w żadnych operacjach wojskowych, ale też w bardzo ograniczony sposób pozwalała wykorzystywać swoje terytorium – np. mimo nalegań Waszyngtonu ze znajdującej się ok. 100 km od granicy Syrii bazy lotniczej w Incirlik mogły startować tylko nieuzbrojone drony. Co więcej, od początku konfliktu Turcja była oskarżana o ciche wspieranie Państwa Islamskiego. To najczęściej przez jej terytorium przedostają się do Syrii i Iraku chętni do wstąpienia w szeregi Państwa Islamskiego i to przez tej terytorium przemycane są ropa naftowa czy zabytki archeologiczne, których sprzedaż stanowi ważną część dochodów tej organizacji. Mało prawdopodobne, by o jednym i drugim nie wiedziały tureckie służby specjalne, podobnie jak o fakcie, że ranni dżihadyści leczeni są w tureckich szpitalach przy granicy z Syrią. Kilka dni temu pojawiły się nawet oskarżenia, że w te sprawy zaangażowane są dzieci prezydenta Erdogana – firma jego syna Bilala miała ponoć sprzedawać przemycaną ropę, zaś córka Sumeyye – prowadzić jednostkę medyczną zajmującą się leczeniem rannych.
Twierdzenia, że Turcja stała się sojusznikiem Państwa Islamskiego, są nadużyciem, ale o neutralnym do niedawna stosunku już można mówić. Powodów tego było kilka. Po pierwsze Ankara uważała, że znacznie poważniejszym zagrożeniem z punktu widzenia jej interesów jest powstanie na terenie Syrii niepodległego państwa lub autonomii kurdyjskiej. Biorąc pod uwagę, że taka autonomia już istnieje w północnym Iraku – i całkiem dobrze prosperuje – naturalną konsekwencją byłoby zażądanie tego samego przez tureckich Kurdów, a zapewne także dążenia do utworzenia jednego niezależnego państwa kurdyjskiego. Skoro Państwo Islamskie walczy także przeciwko Kurdom, to Turcja nie miała szczególnego interesu, by mu w tym przeszkadzać. Po drugie, Turcja uważała, że celem interwencji koalicji w Syrii nie powinno być wyłącznie zniszczenie Państwa Islamskiego, lecz równie ważne jest obalenie syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada.
Tymczasem w miarę postępów militarnych samozwańczego kalifatu i wobec braku konkretnych efektów operacji przeciwko niemu ten drugi cel coraz bardziej schodził na dalszy plan. Ankara obawiała się, że Asad – dla którego na początku syryjskiej rewolucji Zachód nie przewidywał żadnej roli w rozmowach o przyszłości kraju – stanie się w końcu sojusznikiem w walce z Państwem Islamskim. Wobec tego nie chciała sama się zaangażować w walkę z dżihadystami bez otrzymania od Amerykanów zapewnień, że obalenie Asada nadal jest celem operacji. Po trzecie, Turcja nie chciała się włączać do walki z obawy o własne bezpieczeństwo. W szeregach Państwa Islamskiego walczy co najmniej kilkuset Turków, a część mieszkańców kraju otwarcie sympatyzuje z tą organizacją, zatem zaangażowanie zbrojne zwiększałoby możliwość akcji odwetowych na jej własnym terytorium. Po czwarte wreszcie, wydaje się, że władze tureckie w początkowej fazie trochę nie doceniły zarówno militarnej siły Państwa Islamskiego, jak i stopnia religijnego fanatyzmu, który nawet dla partii oskarżanej o stopniową islamizację Turcji okazał się zbyt duży. Dalekosiężne cele Państwa Islamskiego, jakim są stworzenie nowego układu sił na Bliskim Wschodzie i rozszerzenie samozwańczego kalifatu na wszystkie tereny zamieszkane przez muzułmanów, są radykalnie sprzeczne z interesami Turcji.
Koniec zimnej wojny
Atak w Suruc – mimo iż nie był to pierwszy zamach, o przeprowadzenie którego podejrzewane jest Państwo Islamskie – wskazuje, że dotychczasowa strategia Ankary była błędna. – Państwo Islamskie i Turcja od prawie dwóch lat były w stanie zimnej wojny, unikając walki, bo wiedziały, że konfrontacja doprowadzi do strat po obu stronach. Ta zimna wojna się ostatecznie skończyła – mówi Soner Cagaptay, dyrektor studiów tureckich w The Washington Institute. Włączenie się Turcji do walki może być czynnikiem, który zmieni losy konfliktu. Nie chodzi tylko o strategicznie ważne bazy w Incirlik – oraz prawdopodobnie, bo nie podano tego do publicznej wiadomości, w Diyarbakir i Batman – które znajdują się znacznie bliżej celów niż bazy w Jordanii, Kuwejcie czy Iraku, z których teraz korzystają amerykańskie samoloty. Także o to, że turecka armia jest znacznie silniejsza i lepiej wyposażona niż wojska wszystkich arabskich członków koalicji.
Z drugiej strony Ankara teraz tym bardziej musi się liczyć z atakami odwetowymi. – Zagrożenie dla Turcji ze strony Państwa Islamskiego jest bardzo realne. Wszyscy wiedzą, że jeszcze kilka miesięcy temu jego bojownicy działali w Turcji bezkarnie – mówi Aaron Stein, analityk z Atlantic Council. Nawet jeśli dalekosiężnym celem Państwa Islamskiego jest podporządkowanie sobie wszystkich ziem muzułmańskich, do niedawna nie miało ono żadnego interesu w tym, żeby atakować w miarę neutralną Turcję. To, że na takie ataki coraz częściej się decyduje, dowodzi, że przestało postrzegać Ankarę w ten sposób, a co ważniejsze i bardziej niebezpieczne – że jego przywódcy czują się na tyle mocni, żeby dżihad przenieść już nie tylko do pogrążonej w chaosie Libii, ale także na terytorium najsilniejszego państwa w regionie.

W piątkowym nalocie zabitych zostało nawet 35 bojowników ISIS

Mocny wzrost gospodarczy kontra ryzyko polityczne. Czy warto inwestować w Turcji? Forsal.pl