Polakom wciąż o coś chodzi. Wciąż wierzą, że polityk, który zasiądzie w Pałacu Prezydenckim coś dla nich i dla kraju może zrobić. Mamy pięć lat, by przekonać się, czy tak się stanie.
Niedziela, koło szóstej rano. Kolega wraca z Mazur, by zagłosować i przyjść do redakcji na dyżur. – Jadę, szosa pusta, ani jednego samochodu – opowiada. Był może kwadrans po szóstej, kiedy jakby ktoś odkręcił kran i od strony Warszawy pojawiła się rzeka samochodów. Pędziły, wioząc rodziny, psy, pontony nad jeziora. Ale wcześniej ich pasażerowie wrzucili kartki do urn. Do ósmej rano zagłosowało 2,5 proc. Polaków. Kolejni ruszyli do lokali wyborczych tradycyjnie, w drodze do lub z kościoła. Od 8 do 13 swój głos oddało kolejne 24 proc. Trochę mniej – 16 proc. – poszło głosować po obiedzie. Do 17 frekwencja wyniosła 42 proc. A wieczorem powróciło poranne szaleństwo – auta korkowały wjazdówki do dużych miast, weekendowicze wracali z działek, by jeszcze zdążyć zagłosować. Mimo wakacji frekwencja była większa, jak w I turze – 56 proc.?
O czym to świadczy? Że Polska jest podzielona na dwa obozy i to jest głębokie, krwawiące pęknięcie? Że emocje zostały podgrzane do białości i tylko one się liczyły, a nie programy kandydatów? Na pewno. Ja widzę tu jednak coś więcej: Polakom wciąż o coś chodzi. Wciąż wierzą, że polityk, który zasiądzie w Pałacu Prezydenckim coś dla nich i dla kraju może zrobić. Mamy pięć lat, by przekonać się, czy tak się stanie.