Ziobro ponowił prośbę o przyjęcie go wraz z Solidarną Polską do PiS. A Kaczyński ponownie odmówił. Na dodatek zapowiedział rekonstrukcję rządu, która zredukuje rolę obu sojuszników, bo będą mieli mniej stanowisk: po jednym ministerialnym zamiast dwóch.
Dziennik Gazeta Prawna
Podczas awantury o termin wyborów prezydenckich rozeszła się plotka, że Jarosław Kaczyński zwoła jesienią kongres zjednoczeniowy i jego PiS wchłonie małych koalicjantów – Solidarną Polskę Zbigniewa Ziobry oraz Porozumienie Jarosława Gowina. Po tym ruchu znikną w końcu kłopoty z brakiem dyscypliny, a sam Kaczyński będzie wreszcie partyjnym „przełożonym” dwóch grupek, bez których nie uda mu się w Sejmie złożyć większości.
Do niczego takiego nie doszło. A co więcej – plotka odwracała bieg zdarzeń.

Pukanie Ziobry do PiS

To Ziobro po raz kolejny ponowił prośbę o przyjęcie go wraz z Solidarną Polską do PiS. A Kaczyński ponownie odmówił. Na dodatek zapowiedział rekonstrukcję rządu, która zredukuje rolę obu sojuszników, bo będą mieli mniej stanowisk: po jednym ministerialnym zamiast dwóch.
Na pozór zabiegi Ziobry o powrót do dawnej partii zdają się nielogiczne. Teraz ma pozycję kogoś, kto przynajmniej próbuje dyktować warunki – może być języczkiem u wagi, bo ma w Sejmie własnych posłów. – Ale tylko po powrocie do PiS Ziobro może liczyć na udział w walce o pozycję lidera całej Zjednoczonej Prawicy, kiedy Kaczyński odejdzie na emeryturę. Wierzy w to, że mogłoby mu się udać – tłumaczy polityk bliski premierowi Mateuszowi Morawieckiemu.
Jak widać, prezes PiS takiej sytuacji sobie nie życzy, choć Ziobro ma w jego partii sojuszników: byłą premier Beatę Szydło, w niektórych sytuacjach wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego i część posłów starego PC. Co więcej, fundując swojemu ugrupowaniu wielomiesięczny proces rekonstrukcji rządu, Kaczyński daje do zrozumienia, że będzie on polegał na wzmocnieniu pozycji Morawieckiego.
Wojna pomiędzy Ziobrą a Morawieckim to jeden z najbardziej trwałych, wręcz plemiennych, konfliktów – trochę o poglądy, trochę o zakres wpływów w administracji i spółkach Skarbu Państwa. Odchodzący szef MSZ Jacek Czaputowicz mało taktownie napomknął w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, że premier dał się zepchnąć na pozycję lidera jednego ze skrzydeł w rządzie. Drugiemu skrzydłu przewodzi Ziobro.

Umacnianie i podgryzanie Morawieckiego

Jeżeli tak faktycznie jest, być może Kaczyński uznał, że czas tej sytuacji położyć kres. Bardziej zwarty, prawdopodobnie 12-osobowy rząd ma się składać z osób zaakceptowanych przez premiera. Jeśli dodać do tego zamysł odebrania tek koalicjantom, Ziobro ma się czym martwić.
Oczywiście to może ulec zmianie. Kaczyński rządzi przez podsycanie konfliktów wśród swoich ludzi i jeszcze przed ostatecznymi decyzjami może dojść do wniosku, że daje Morawieckiemu zbyt wiele samodzielności, że warto zadbać o większą równowagę. Ludzie dobrze go znający przypuszczają nawet, że tak się stanie. Na razie powołanie Adama Niedzielskiego na nowego ministra zdrowia uznano za sukces Morawieckiego. Ziobro nadzoruje śledztwo w sprawie nieprawidłowości w tym resorcie i być może to on poniekąd wypchnął Łukasza Szumowskiego z rządu. Ale bliski frakcji Szydło-Ziobro były marszałek Senatu Stanisław Karczewski nie dostał jednak jego posady.
Uderzająca jest ostatnia kampania manifestowania własnych poglądów przez Ziobrę i jego partię. Ustawia ona pisowski mainstream w roli tych miękkich, nietroszczących się o prawicową tożsamość, ustępujących w starciach z Europą, opozycją, liberalnymi kręgami.
Po trosze Ziobro występował w takiej roli i w poprzedniej kadencji. Kiedy Morawiecki układał się z Unią Europejską w sprawie reformy sądownictwa, resort sprawiedliwości tak pisał kolejne wersje poprawek do spornych ustaw, aby ten kompromis utrudnić. Ale otwarte deklaracje różnic padały rzadko. Tymczasem jeszcze przed wyborami prezydenckimi Ziobro obwieścił w wywiadzie dla „Sieci”, że eksperyment pod nazwą „premier Morawiecki” w zasadzie się nie udał, bo przecież szef rządu nie poprawił relacji z Zachodem. Mówiący to polityk skądinąd przeszkadzał w tym Morawieckiemu, na ile to było możliwe.

Ofensywa ideologiczna trwa

Po wyborach Ziobro twardo zażądał zawetowania unijnego budżetu – w związku z dodanymi do niego zapisami o kontroli praworządności w krajach członkowskich. Kiedy jednak Morawiecki dogadał się z unijnymi przywódcami, jeden z polityków Solidarnej Polski Janusz Kowalski na zamkniętym zebraniu nazwał premiera „zdrajcą”. Kaczyński kazał wtedy przekazać jemu i Ziobrze, że w takim razie on – Kaczyński – też jest zdrajcą. W ostatniej chwili posłowie Solidarnej Polski cofnęli się przed głosowaniem przeciw rządowej informacji w Sejmie na temat negocjacji w Brukseli. Gdyby to zrobili, z pewnością zostałaby ona odrzucona – de facto okazałoby się, że rząd nie ma większości.
Równocześnie Ziobro utrudniał Morawieckiemu życie w inny sposób. To on wywołał temat wypowiedzenia konwencji stambulskiej, o zwalczaniu przemocy wobec kobiet, jeszcze podczas obrad unijnego szczytu. W pewnym momencie w czasie jednej z dyskusji artykuł na ten temat, opublikowany przez portal Politico, pojawił się na stole, wokół którego siedzieli najważniejsi politycy Europy.
Ziobro kwestionuje ideologiczne zapisy w tej konwencji, jako napisane w duchu gender. W tej sprawie wspiera go wielu polityków PiS. Nawet Jadwiga Emilewicz, nowa wicepremier z Porozumienia, poparła to stanowisko. Ale Morawiecki chciałby uniknąć ideologicznego starcia, podczas którego opozycja i instytucje unijne wspólnie oskarżałyby polską prawicę, że jest nieczuła na krzywdę kobiet. Ostatecznie premier odesłał konwencję do Trybunału Konstytucyjnego. To także zostało skrytykowane przez Ziobrę – w ramach nieustającego manifestowania własnego zdania.
Po drodze było kilka pomniejszych awantur, choćby z oprotestowaniem dymisji łódzkiego kuratora oświaty zaraz po tym, jak urzędnik skrytykował w Telewizji Trwam ideologię LGBT. Ziobro mógł próbować to wyjaśnić z ministrem edukacji w gronie rządowym – ale wybrał rozmowę w mediach. Równocześnie mnoży restrykcyjne projekty, które niekoniecznie podobają się politykom PiS. Klasycznym przykładem jest pomysł rejestrowania organizacji pozarządowych biorących pieniądze z zagranicy. Rząd zdążył się już od tego zdystansować – ustami wicepremiera Piotra Glińskiego.

Wzajemne szachowanie się

Pytanie, co jest celem tych działań. Czy wymuszenie ustępstw podczas rządowej rekonstrukcji – tak by np. strata teki ministra środowiska przez Michała Wosia została powetowana posadami w spółkach Skarbu Państwa? Ziobro pokazuje, że jest wyrazisty i że ma dokąd pójść – może się związać choćby z Konfederacją. Może nawet próbować grozić rywalizacją obrosłemu w piórka, rozleniwionemu PiS z pozycji drapieżnie prawicowych.
Czy też może owo nieustanne przypominanie własnej agendy jest wianem na przyszłość. Może Ziobro nie zrezygnował z walki o przywództwo prawicy, lecz wierzy w możliwość „włamania się” do PiS bez zgody Kaczyńskiego. Popularność wśród wyborców byłaby tu jakimś atutem.
Dopiero co wydawało się, że to Jarosław Gowin jest wewnętrznym wrogiem numer jeden dla pisowskiego kierownictwa – przecież uniemożliwił wybory 10 maja, dał Platformie Obywatelskiej okazję do wymiany kandydata, konspirował z ludowcami w sprawie startu z ich list (jak twierdzą niektórzy, być może nawet negocjował stworzenie w tym parlamencie alternatywnego rządu – od Brauna po Zandberga – co jednak uważam za mało prawdopodobne). Dziś Gowin zabiega o powrót do rządu, więc siedzi cicho. Rolę człowieka sprawiającego kłopoty z powodzeniem wziął na siebie Ziobro.
Obie strony się szachują. Bez posłów Solidarnej Polski rząd Morawieckiego nie ma większości. Ale jej utrata pociągnęłaby za sobą zapewne wcześniejsze wybory. Czy iluzoryczna koalicja wyborcza z rosnącą w siłę Konfederacją dawałaby perspektywę 13 mandatów, którymi posłowie Solidarnej Polski cieszą się dziś?
Na dokładkę Kaczyński straszy koalicjantów dobraniem do większości PSL. Ale choć ostatnio może się nawet powoływać na enigmatyczną wypowiedź Władysława Teofila Bartoszewskiego, posła ludowców, że to prawdopodobne, mało kto w to wierzy. Ziobro tak jak inni uważa podobne przymiarki jedynie za straszak.
Może zresztą te wszystkie światopoglądowe manifestacje Ziobry to coś więcej niż szantaż. Może on i inni, najczęściej młodzi politycy Solidarnej Polski, wierzą w siłę kulturowej wojny, tak jak wierzy w nią wielu wyborców prawicy. W każdym razie nie pomijają żadnej okazji, aby tę swoją wiarę zamanifestować.

Historia niespokojnego polityka

Sam Ziobro ma już za sobą kilka wolt. Do pierwszego rządu PiS wchodził w 2005 r. z reputacją człowieka o przekonaniach wolnorynkowych, skoncentrowanego na tematyce walki z korupcją i przestępczością. W 2011 r., kiedy z PiS odchodził, zarzucał temu ugrupowaniu porzucenie solidarnościowych i socjalnych ideałów .
Ziobro, w 2005 r. nieśmiały i niepewny, miał od początku zagwarantowaną mocną pozycję w pisowskim obozie, jako weteran komisji śledczej badającej aferę Rywina. To dało mu rozpoznawalność i rozgłos. W wieku 35 lat został ministrem sprawiedliwości. Ale nie nawiązał bliskich relacji z Kaczyńskim, a koledzy zarzucali mu, że zrealizował tylko niewielką liczbę projektów, które miały uzdrowić wymiar sprawiedliwości. Jednak był symbolem, zwłaszcza że po przegranych przez PiS wyborach w 2007 r. PO próbowała pociągać go do odpowiedzialności za rozmaite poczynania wymiaru sprawiedliwości.
W 2010 r. po tragedii smoleńskiej on i jego główny sojusznik Jacek Kurski stoczyli bratobójczą wojnę z Adamem Bielanem i Michałem Kamińskim. Spin doktorzy, oskarżani o zbyt mały radykalizm, zostali z PiS wypchnięci, powstał PJN. Kaczyński zgodnie ze swoim zwyczajem przeszedł z Ziobrą na „ty” przy okazji jego 40. urodzin. Zrobił go wiceprezesem partii, ale w związku z wysłaniem wciąż młodego polityka do Europarlamentu, potrafił mu ironicznie radzić, aby uczył się języków.
W 2011 r. Ziobro zbuntował się z grupą swoich stronników. Formalnie poszło o rozliczenie kolejnych przegranych wyborów parlamentarnych. Faktycznie o poczucie takich ludzi jak on czy Kurski, że mają w PiS za mało do powiedzenia. Powstała Solidarna Polska. Ludzie jednak nie rozróżniali obu ugrupowań. Przeciętny prawicowy wyborca sądził, że „pan Zbyszek” jest wciąż w PiS. Symbolem porażki nowego projektu stało się przekrzykiwanie przez Ziobrę tłumu zwolenników Kaczyńskiego na manifestacji Telewizji Trwam. Jego bezradny, piskliwy głos pamiętało się długie lata.
Ziobro szukał na siłę różnic. Znajdował je czasem. Na przykład krytykował proukraińskie nastawienie PiS, rozdmuchiwał temat ludobójstwa na Wołyniu. I teraz wraca niekiedy do podważania pisowskiej polityki wschodniej z pozycji endeckich. Ostatnio kwestionował jego zdaniem zbyt ostry ton polskiego rządu wobec prezydenta Białorusi Alaksandra Łukaszenki. To go w teorii łączy z Konfederacją.

Ziobro jak czarny lud

W 2015 r. Kaczyński wziął ugrupowanie Ziobry na pokład, podobnie jak partię Gowina. Dbał o te dwa, może trzy procent, których mogło mu zabraknąć do większości w przypadku startu prawicowej drobnicy osobno. Naturalny był powrót samego lidera Solidarnej Polski do resortu sprawiedliwości. Ale, inaczej niż Gowin, Ziobro nie został nagrodzony funkcją wicepremiera.
Trudno nie odnieść wrażenia, że na początku kadencji Ziobro stanowił dla PiS odgromnik. Stał się twarzą pisowskiej reformy wymiaru sprawiedliwości. Poza statusem koalicyjnego języczka u wagi także i to gwarantowało mu stabilną pozycję w obozie. Mało kto dziś pamięta, że jego autorska wersja tej reformy była łagodniejsza – receptą na patologie miała być demokratyzacja Krajowej Rady Sądownictwa: wpuszczenie do niej sędziów sądów niższych instancji. To pod naciskiem Kaczyńskiego zmienił zdanie i zdecydował się na uzależnienie KRS od polityków. Tak naprawdę prezes PiS był ideologicznym konstruktorem zawłaszczania sądów, a nie Ziobro. Ale to na nim skupiła się krytyka. Zresztą ponieważ to on miał kontakty w sferach prawniczych, KRS czy prezesury sądów zostały obsadzone przez jego ludzi.
Przypisywano mu też główną winę za ustawę o IPN, która przewidywała ściganie historycznych oszczerstw przeciw Polsce, i to nawet poza jej granicami. Wywołała ona burzę w Izraelu oraz w USA, i pod naciskiem obu tych państw została w końcu cofnięta. Projekt rzeczywiście przygotowano w resorcie sprawiedliwości, ale o jego wprowadzeniu pod obrady Sejmu zdecydował – jak zawsze jednoosobowo – Kaczyński. Miał przyćmić złe wrażenie wywołane przez reportaż TVN o polskich neonazistach.
Ale jeśli Ziobro stał się początkowo „czarnym ludem” trochę przez przypadek, to zasmakował w tej roli. Tyle że podczas pierwszej kadencji unikał gromkich wypowiedzi, teraz zaś po nie sięgnął. Przy okazji zaś dzięki wsparciu premier Szydło zbudował sieć wpływów w państwowych firmach i mediach. Do dziś walczy o te wpływy z Morawieckim. Ale choć czasem musi się cofnąć (jego stronnik stracił przed rokiem prezesurę Pekao), to wciąż ma wpływowych przyjaciół i szuka sojuszników.

Co na to Kaczyński

Prezes PiS długi czas pozwalał Ziobrze na wiele. W 2019 r. TVP Jacka Kurskiego wspierała w wyborach parlamentarnych Zjednoczoną Prawicę, ale w jej ramach szczególnie gorliwie kandydatów Solidarnej Polski. Podczas niedawnej kampanii prezydenckiej ta sama telewizja w sposób upokarzający pomijała udział w niej premiera. Dopiero co „Wiadomości” zaatakowały zresztą kancelarię szefa rządu za wykupienie reklam w opozycyjnych tytułach.
Czy Kaczyński tolerował to w imię równowagi między frakcjami? Czy taki „zły policjant” jak Ziobro był mu czasem wygodny w grach z całym światem? Czy też może czuł się zbyt słaby, żeby rzucać ambitnemu ministrowi sprawiedliwości wyzwanie? Poza innymi atutami Ziobro ma do dyspozycji scentralizowaną, posłuszną mu prokuraturę i zapewniony przez zmiany w ustawach wgląd do akt. Przypisywano mu popychanie do przodu niekorzystnych dla premiera śledztw, np. w sprawie Getin Banku, albo przecieki, np. w sprawie działki Morawieckiego.
Teraz wszystko ma się niby odwrócić. Rząd ma być bardziej Morawieckiego. Przywróconemu na fotel prezesa TVP Kurskiemu przykazano, aby skończył z eldorado polityków Solidarnej Polski. Ale czy Kaczyński raz jeszcze się nie cofnie? Nie wiadomo. Poza wszystkim musi przyznać, że Ziobro jest „jakiś”. Swoimi wystąpieniami obnaża niekonsekwencję PiS koncentrującego się na słownych awanturach zamiast czynów.
Ziobro z kolei ryzykuje wiele. Przypisywano mu kilka razy obojętność na powodzenie wspólnego projektu. Szkodząc Morawieckiemu, osłabiał przecież cały obóz. Gdyby go rozbił, na przykład wiążąc się z Konfederacją, możliwe, że na lata pozbawiłby konserwatystów szans na rządy Polską.
Spytany, dlaczego akurat teraz jedzie tak bardzo po bandzie, powiedział pewnemu dziennikarzowi: „Pan nie rozumie? Ja skończyłem właśnie 50 lat. Na co mam czekać?”.