Polska wykonała krok nie tylko w kierunku modelu dwupartyjnego, lecz także ku bezalternatywnej dominacji jednego obozu, jak na Węgrzech.
Co wiemy z pewnością? Wiemy, że ugrupowania, które stworzyły Koalicję Europejską, miały przed czterema laty łącznie o 10 proc. więcej niż zjednoczona centrolewicowa opozycja dzisiaj. Wiemy, że PiS, czy jak kto woli Zjednoczona Prawica, otrzymał wynik pozwalający – gdyby to były wybory parlamentarne – na samodzielne sformowanie rządu. Wiemy, że przy okazji rządzący pozbyli się prawicowej konkurencji, która miała im zagrażać patem albo niechcianą koalicją rządową na jesieni.
Wiemy, że uważano wybory europejskie za bardziej sprzyjające liberalnej opozycji niż te do Sejmu i Senatu, a jednak ich plebiscytarny charakter (co wyraziło się także większą niż zwykle, ponad 45-proc. frekwencją) efekt ten zniwelował. Do urn poszło więcej zwykłych Polaków, których ta tematyka miała nie interesować. Poszli, bo potraktowali wiosenne starcie jako początek rozgrywki o władzę w Warszawie, czyli o swój realny byt. Możliwe, że lista rzeczy, których nie wiemy, jest równie ważna.
Nie wiemy, czy odrębny start SLD albo zwłaszcza PSL dałby opozycji większą łączną siłę. Może się tak wydawać. Z pewnością ludzie głoszący taki pogląd w stronnictwach „sojuszniczych” i w samej Platformie Obywatelskiej będą mogli teraz liczyć na uwagę.
Niemniej natura plebiscytu osłabia wagę takich argumentów. Wystawienie oddzielnych list, pozostających i tak w dorozumianym przymierzu, wcale nie musiałoby gwarantować większego sukcesu niż wystawienie listy wspólnej. Czy startujący samodzielnie ludowcy przyciągnęliby wyborców zniesmaczonych radykalizmem światopoglądowym kampanii Koalicji? A może przeciwnie – nie przekroczyliby pięcioprocentowej bariery, skoro wieś stanęła tak mocno za PiS? Wydaje się w każdym razie, że zrobiliśmy kolejny krok ku modelowi dwupartyjnemu. Niespójność ideowa i programowa Koalicji zawiązanej pod batutą Grzegorza Schetyny jest dla niej kłopotem, ale krok w tył ku dawnym partyjnym tożsamościom to niekoniecznie lepsza recepta na powstrzymywanie pisowskiej nawałnicy.
Nie wiemy, jaką rolę odegrała końcowa faza kampanii, zdominowana przez temat pedofilii księży (a szerzej przez antyklerykalizm używany jako oręż przeciw rządzącym). Jedni mogą twierdzić, że gdyby nie film braci Sekielskich, wynik prawicy sięgnąłby 50 proc. (to zła wiadomość dla wszystkich partyjnych liderów poza Jarosławem Kaczyńskim). Inni będą się zastanawiać, czy nie przedwcześnie proklamowali pospieszny marsz ku laicyzacji. A może to wyborcy konserwatywni zostali dodatkowo zmobilizowani atmosferą „wojny ze świętościami”? W takim przypadku KE bez tego filmu, bez tematu LGBT, bez domalowywania czegokolwiek Matce Boskiej i bez monstrancji wkomponowanej w waginę na gdańskiej paradzie równości mogłaby liczyć na więcej. Na ile więcej? Każda hipoteza jest w tej kwestii wątła i niedowiedziona.
Oczywiście mogło być też tak, że ten temat okazał się dla Polaków po prostu mniej ważny. Przeczucie, że mają oni wdrukowane w umysły wciąż zasadniczo dobrą kondycję społeczno-ekonomiczną Polski i troskę tej władzy o gorzej się mających, z pewnością okazało się trafne. Nie znamy dokładnej listy priorytetów pisowskiego wyborcy, w tym pół miliona pozyskanego w tych wyborach. Wiemy, że nie wystraszyły go przestrogi przed pełzającym autorytaryzmem ani oskarżenia o osłanianie księży pedofilów, a porzucony w końcowej fazie kampanii przez opozycję straszak polexitu został na dokładkę rozmontowany przy udziale przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera.
Skutecznym posunięciem okazała się piątka Kaczyńskiego. Trafnym w wymiarze czystej socjotechniki, bo antyrozwojowa natura przynajmniej jej części pozostaje dla mnie czymś oczywistym. Przy czym opozycja zagrała po części na boisku przeciwnika, łącząc przestrogi przed rozdawnictwem z licytowaniem się rozdawniczymi pomysłami. Czy inna, odważniejsza strategia uczciwego przeciwstawienia się socjalnemu populizmowi dałaby więcej? To kolejna rzecz, której nie wiemy.
Wydaje się jednak, że liderzy KE, niezależnie od wiary u schyłku kampanii, że wystarczy oburzenie na grzeszny Kościół, aby nie tłumaczyć się z niczego innego, nie byli zdolni do takiego ryzyka. Ich groteskowy przeskok od przestróg przed „drugą Wenezuelą” już na progu rządów PiS (nie sprawdziło się!) do oferowania Polakom „Wenezueli plus” z pewnością nie utrudnił życia Kaczyńskiemu. On był konsekwentny, przynajmniej w zasadniczym kierunku społeczno-ekonomicznym. Oczywiście możliwe, że wygrałby w każdym przypadku, niezależnie od tego, co mówi opozycja, bo dysponuje kluczem do kasy, z której może wybierać bez opamiętania. Bardziej niż jakakolwiek władza przed nim. Jednak obóz Schetyny nie ma dziś ani cnoty, ani rubla. I jest skazany na kolejne miesiące jałowej szamotaniny: z jakich pozycji zachodzić PiS – jeszcze większej socjalnej demagogii (a czasem i słusznych żądań – edukacja i służba zdrowia naprawdę zasługują na więcej) czy budżetowej odpowiedzialności.
Na tę szamotaninę nałożą się naturalnie personalne obrachunki. Będą one miały charakter po części samospełniającej się przepowiedni. Schetyna wykonał przecież znaczny wysiłek organizacyjny, skleił wewnętrznie dość pokłóconą pod koniec rządów Donalda Tuska własną partię, okazał się też skutecznym graczem w dziele podporządkowywania sobie koalicjantów. Teraz jednak te wszystkie osiągnięcia zostaną przyćmione. Pomimo wizerunkowych szkoleń lider będzie pewnie sprowadzony do roli z przeszłości – nieco gruboskórnego bossa, biegłego w technikaliach organizacyjnych, ale bez wizji, ba, bez spójnej agendy. Bez celu, wokół którego mógłby jednoczyć Polaków.
W rzeczywistości obrachunek powinien być wszakże dużo bardziej wszechstronny. I objąć na przykład Tuska, którego mocne w ostatnim momencie zaangażowanie w kampanię okazało się jałowe. A w szerszym sensie ten obrachunek powinien dotyczyć polskich elit intelektualnych i artystycznych. Ich kontestacja obecnej rzeczywistości jest dziwną mieszaniną bezładnego, rozwichrzonego anarchizmu z postawą wiecznie niezadowolonych, marzących o restauracji dawnego ładu Burbonów. Tych, którzy po rewolucji francuskiej i po Napoleonie niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli. Przy takiej postawie trudno myśleć nawet o planie minimum: pozyskaniu antysystemowych wyborców ruchu Pawła Kukiza. Znaczna ich część poszła do PiS.
Po stronie rządzącej prawicy dojdzie zapewne do procesu odwrotnego: konsolidacji grupy w końcowej fazie kampanii solidnie podzielonej. Premier Mateusz Morawiecki bywał uważany w swoim obozie za słabe ogniwo, człowieka za szkieletami w szafie, kogoś, kto nie spełnił swojego zadania pozyskania mitycznego centrum, za to rzuca cień na prospołeczną partię swoimi działkami i dawnymi biznesowymi uwikłaniami. Inni z kolei szukali nielojalności w jego wrogach, choćby w Zbigniewie Ziobrze, podejrzewanym o podsyłanie materiałów na rządowych rywali z premierem na czele. Teraz zapewne zawiesi się te wojenki podjazdowe. Trzeba będzie zacisnąć zęby i grać jeszcze bardziej zjednoczoną drużynę. Zdecydowali o tym swoimi głosami Polacy, przymykając oczy na wady swoich wybrańców. Możliwe oczywiście, że dojdzie do jakichś przetasowań. Czy – przykładowo – zachwyt Kaczyńskiego wyjątkowym wynikiem wyborczym Beaty Szydło nie jest zapowiedzią ponownego wejścia do rzeki z początku kadencji?
Przy okazji nastąpi oczywiście petryfikacja nie tylko personaliów, ale i nawyków, także i tych niedobrych. Jeśli ktoś miał nadzieję na złagodzenie topornej propagandy mediów publicznych, zwłaszcza TVP, to może się z nią rozstać. Pewnie wrócą, choć na większą skalę dopiero po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych, pomysły podporządkowywania sobie różnych sfer rzeczywistości, z dekoncentracją mediów na czele.
Strony rozmaitych konfliktów społecznych z rządem mają za to niewielkie szanse na spełnienie swoich postulatów – myślę tu o nauczycielach, ale nie tylko o nich. Liderzy PiS są dziś zapewne przekonani, że dysponują trwałą, przećwiczoną większością, na którą składają się wsie, mniejsze miasta i gorzej sytuowane mniejszości w metropoliach. Symbolem tego przekonania może być rekordowy rezultat wyborczy Szydło skuteczniejszej w odgrywaniu roli „matki narodu” niż technokratyczny Morawiecki. Takie przekonanie rodzi zwykle mniejszą skłonność do ustępstw wobec kogokolwiek. Łącznie z instytucjami europejskimi.
Czy zobaczymy pokaz zawrotu głowy od sukcesów u rządzących? Może tak, ale trzeba się liczyć z tym, że nie zaprowadzi on prawicowego obozu do katastrofy. W każdym razie nie w tym roku, a to on zadecyduje o następnych czterech latach. Układ sił w Parlamencie Europejskim nie przyniósł fundamentalnych przesunięć. Rządzić pewnie będzie w Unii ten sam centrolewicowy kartel. Za to w Polsce wykonano krok nie tylko w kierunku modelu dwupartyjnego, lecz także ku bezalternatywnej dominacji jednego obozu, jak na Węgrzech.
Choć polska opozycja centrolewicowa ma silne przyczółki w większych miastach, w rządzących nimi samorządach, teraz zapewne pogrąży się w waśniach oraz poszukiwaniach nowych rozwiązań i nowych twarzy. Za mało jest czasu, aby okazało się to skuteczne. Spodziewam się dalszego zaostrzenia toksycznej atmosfery życia publicznego. Po stronie opozycji – reakcji w stylu aktora Macieja Stuhra („nie rozumiem Polaków”), choć politycy będą zapewne oględniejsi w takich manifestacjach. Po stronie rządzących – triumfalizmu i jeszcze większej twardości wobec wszystkich środowisk „nie naszych”.
Kaczyńskiemu i jego obozowi można by zadać pytanie, czy na dłuższą metę da się skutecznie dbać o rozwój, mając przeciwko sobie duże miasta. Ale nie wykluczam większej ustępliwości jakiejś części inteligencji, która właśnie się dowiedziała, że rządy Kaczyńskiego nie są tylko chwilowym złym snem, który da się przeczekać. A nawet jeśli takie procesy nie nastąpią, nie spodziewam się przy tym stopniu społecznej polaryzacji większych przewartościowań po stronie rządzących. Kaczyński, kończący w tym roku 70 lat, właśnie dowiedział się, że jest prawie nieomylny w swoich prognozach i decyzjach. Na dłuższą metę takie przekonanie bywa zgubne. Ale nie zgubi go chyba do jesieni. Warto, aby wszyscy to sobie uświadomili.