20-letni Hassan zaczął walczyć z Państwem Islamskim dwa lata temu. Na pytanie, ilu terrorystów zabił, wzrusza ramionami i mówi: – Strzelam z ckm-u, nie mam pojęcia.
Podróż z Bagdadu na północ Iraku, do Samary, nie była łatwa. Drogi pełne były aut, bo trwały właśnie obchody Al-Arba’in, rocznicy męczeńskiej śmierci imama Husajna, który w 680 r. zginął pod Karbalą z rąk sunnickich żołnierzy kalifa Jazida. Al-Arba’in to jedno z najważniejszych szyickich świąt; setki tysięcy pielgrzymów podążają do grobu Husajna w Karbali i odwiedzają mauzolea szyickich imamów, w tym to w Samarze. W 2006 r. Al-Kaida celowo zburzyła jego znaczną część, by sprowokować walki szyitów z sunnitami (trwały kilka miesięcy). Teraz terrorystom Państwa Islamskiego nie udało się na szczęście zaatakować w tym mieście (choć 24 listopada bomba wybuchła koło Al-Hilli, zabijając ponad 100 pielgrzymów).
Bus, którym jechaliśmy, omijał ciągnące się kilometrami kolejki aut przed punktami kontrolnymi. Naszą przepustką były znaki wymalowane na pojeździe: Alam al-Harbi. To jednostka medialna szyickich milicji walczących u boku armii irackiej z dżihadystami. Gdy to nie pomagało, Amar, kręcący relacje z frontu, wyskakiwał z samochodu z kałasznikowem i rozpędzał autobusy i ciężarówki. Magiczną moc miała również jego legitymacja, która umożliwiała nawet nam jazdę autostradą pod prąd. Niestrudzenie przebijaliśmy się na północ. Puszczane szyickie pieśni religijne ustąpiły arabskiemu techno, ten – amerykańskiej muzyce pop, a ona z kolei rzewnym pieśniom irańskim. Muzyka świata wypełniała samochód należący do organizacji, której zadaniem jest zmiana wizerunku Haszd asz-Sza’abi. Bo szyickie milicje są oskarżane o dokonywanie odwetu na sunnitach.
Minęliśmy Tikrit. Miasto odbite z rąk Państwa Islamskiego latem 2015 r. tętniło już życiem. Część mieszkańców wróciła do domów, na których ścianach wisiały plakaty z podobiznami szyickich imamów oraz największego szyickiego autorytetu w Iraku: ajatollaha Alego as-Sistaniego. – On jest dla nas tym, kim dla was papież. Nikomu nie pozwolimy powiedzieć o nim nic złego – powiedział mi bojownik Haszd asz-Sza’abi.To as-Sistani w czerwcu 2014 r. wydał fatwę wzywającą Irakijczyków do wojny z Państwem Islamskim. W odpowiedzi powstało Haszd asz-Sza’abi, irackie pospolite ruszenie.
Targi niewolników
Za Tikritem szosa opustoszała, a po przejechaniu kolejnych 200 km w stronę Mosulu skręciliśmy w boczną drogę prowadzącą na zachód. Busik zaczął podskakiwać na zniszczonej asfaltowej nawierzchni. – To zrobił Da’isz, aby spowolnić nasz marsz. Na próżno – rzucił Amar, który wcześniej zaprotestował, gdy użyłem nazwy Państwo Islamskie. Mam mówić Da’isz (słowo w języku arabskim oznacza Państwo Islamskie, ale zdaniem niektórych ma pejoratywne zabarwienie).
Ten potężnej postury 30-latek biegle mówi po angielsku, w dodatku z kalifornijskim akcentem, bo od czwartego roku życia mieszkał w tym amerykańskim stanie. Do Iraku wrócił po obaleniu Saddama Husajna, ale o swoim stosunku do USA niewiele opowiada. W przeciwieństwie do innych bojowników Haszd asz-Sza’abi, którzy nawet nie ukrywają niechęci do Stanów – bo według nich Waszyngton wspiera Da’isz. Nie mają na to żadnych dowodów, ale są przekonani, że terrorystom pomagają Arabia Saudyjska i Turcja, a to przecież sojusznicy USA. Zresztą i tak większość przekonana jest, że za wszystko, co dzieje w Iraku, ponosi odpowiedzialność Ameryka.
Asfalt się skończył, nawet ten zniszczony, a zaczął piach. Co chwila wjeżdżamy w brunatne chmury pyłu wytworzone przez mijające nas inne pojazdy: ciężarówki, autobusy, pick-upy, hummery, opancerzone toyoty. Wszystkie należały do różnych milicji operujących na froncie pod Tal Afar.
To turkmeńskie miasto, znajdujące się ok. 70 km na zachód od Mosulu, drugie co do wielkości pozostające pod kontrolą terrorystów w Iraku. Przed 2014 r. liczyło 300 tys. mieszkańców, z których 60 proc. stanowili sunnici, a 40 szyici. – Żyliśmy zgodnie, lecz gdy nadciągnął Da’isz, sunnici uznali, że nowe porządki będą trwałe. Wskazywali, kto jest szyitą i potem przejmowali nasze domy – wspomina Hamid Czulah, członek turkmeńskich brygad Haszd asz-Sza’abi pochodzący z Tal Afar. Spotkałem go kilka dni później, gdy z Amarem ruszyliśmy na pustynny front w centralnej części prowincji Niniwa, na zachodnim brzegu Tygrysu. Starszy siwy mężczyzna nie wygląda na żołnierza, lecz Haszd asz-Sza’abi to nie wojsko zawodowe. – 12 dni się broniliśmy, lecz nie mieliśmy szans. Musiałem uciekać – wspomina. Najpierw do pozostającego pod kontrolą Kurdów Szingalu, a stamtąd na południe – do Bagdadu. Nie wszystkim udało się uciec; szyici z Tal Afar, którzy wpadli w ręce Państwa Islamskiego, zostali zabici. Dla dżihadystów szyici są apostatami, odstępcami od wiary, a przez to gorsi nawet od chrześcijan.
– Gdy usłyszałem wezwanie as-Sistaniego, wiedziałem, że muszę się przyłączyć – mówi mi 20-letni Hasan, który walczy od czerwca 2014 r. Też jest Turkmenem, lecz z Kirkuku. – A moja mama jest Kurdyjką – dorzuca niepozorny brunet z twarzą owiniętą chustą. Kirkuk, podobnie jak Tal Afar, to miasto budzące ogromne emocje, zwłaszcza że leży na ropie. Kurdowie uznają je za swoją „Jerozolimę”, gdyż do końca XVIII w. była to stolica ich emiratu – Babanu. Turkmeni, których osiedlili tu Seldżucy w XI w., przed akcją arabizacji miasta przez Saddama Husajna stanowili nieznaczną większość. Później pojawili się Arabowie. Tę mozaikę komplikuje dodatkowo fakt, że również w Kirkuku Turkmeni dzielą się na szyitów oraz sunnitów, a Kurdowie mają napięte stosunki z Turkmenami na tle etnicznym, a z szyitami na tle religijnym. Większość Kurdów to bowiem sunnici. – Żyjemy w zgodzie – przekonuje jednak Hasan. Gdy zaczął walczyć, miał 18 lat. Na pytanie, ilu terrorystów zabił, wzrusza ramionami i mówi: – Strzelam z ckm-u, nie mam pojęcia.
Hasan, zanim wstąpił do Haszd asz-Sza’abi, był mechanikiem samochodowym. – Zarabiałem całkiem dobrze, 25 dolarów dziennie – podkreśla, żeby nie było wątpliwości, iż to nie brak perspektyw skłonił go to wstąpienia do milicji. Według niego problemy między różnymi grupami etnicznymi czy religijnymi w Kirkuku to wina polityków, bo ludzie chcą ze sobą żyć w zgodzie. – Żenimy się między sobą. Kurd, Turkmen, szyita czy sunnita to nieważne – podkreśla. – Tu pod Tal Afar i Mosulem nie walczymy z sunnitami, lecz z terrorystami. Dla dobra Irakijczyków, także sunnitów – dodaje. Nie przeszkadza mu też Peszmerga (kurdyjskie wojsko) w Kirkuku. – Oni też walczą z Da’isz – wyjaśnia, choć przyznaje, że gdyby Kurdowie chcieli przyłączyć Kirkuk do swojego regionu, to zaczęłyby się problemy.
Relacje Peszmergi i Haszd asz-Sza’abi pozostają napięte. W listopadzie 2015 r. w mieszanym kurdyjsko-turkmeńskim mieście Tuz Churmatu doszło do starć. Jednak gdy 23 listopada siły Haszd asz-Sza’abi zbliżyły się do pozycji Peszmergi na północny wschód od Tal Afar, dowódcy obu formacji uczcili to tradycyjną herbatką. Ale o żadnej współpracy nie ma jednak mowy. – Oni nie są z nami – ucina krótko Amar.
Haszd asz-Sza’abi współdziała za to z innymi oddziałami kurdyjskimi. Tymi, które związane są z kurdyjską partyzantką w Turcji, czyli Partią Pracujących Kurdystanu (PKK). W sierpniu 2015 r. to właśnie PKK odegrała kluczową rolę w ewakuacji tysięcy jazydów z góry Szingal do kontrolowanej przez pokrewne im oddziały syryjskich Kurdów Rożawy (syryjski Kurdystan). Jazydzi to Kurdowie, którzy nie wyznają islamu, lecz mieszankę szyizmu, zaratusztrianizmu, a nawet chrześcijaństwa nestoriańskiego – dla dżihadystów są czcicielami szatana. Dlatego, gdy w sierpniu 2014 r. Państwo Islamskie wkroczyło do 100-tysięcznego miasta Szingal, głównego ośrodka jazydów w Iraku, jego mieszkańców czekała zagłada. Tak jak miesiąc wcześniej szyitów w Tal Afar. – Jazydzkie dziewczynki kosztowały na targach 100 dolarów, tyle jest wart człowiek dla Da’isz, dla nas ci terroryści nie są muzułmanami – wzdycha Sulajman, około 50-letni Turkmen z Kirkuku, który zanim przyłączył się do milicji, był dyrektorem w jednej z bagdadzkich stacji telewizyjnych. – Teraz jazydzi też są tu z nami, pod Tal Afar. Około 150 ludzi.
Ale ta współpraca nie wszystkim się podoba. Z niezadowoleniem spogląda na to Turcja, która już wcześniej zagroziła, że jeśli Haszd asz-Sza’abi wejdzie do Tal Afar, to przekroczy „czerwoną linię”. Na początku 2015 r. wojska tureckie wkroczyły do Iraku, by – oficjalnie – szkolić sunnitów do walki z Państwem Islamskim. Wielu Irakijczyków widzi w nich jednak okupantów pragnących anektować północny Irak. – Turcja jest naszym wrogiem, wspiera Da’isz. Nigdy nie okazała nam pomocy, nawet namioty dla uchodźców dają tylko sunnitom – przekonuje Czulah. I nie jest w tej opinii odosobniony. – Nie obchodzą nas pogróżki Turcji. Jeśli dostaniemy rozkaz, to wkroczymy do Tal Afar, a nawet do Mosulu. A jeśli Turcja chce z nami walczyć, to jesteśmy gotowi – deklaruje Sulajman.
Turcja już ogłosiła się protektorem Turkmenów, twierdząc, że ma zamiar bronić ich przed masakrą, jaką rzekomo ma im szykować Haszd asz-Sza’abi. – Jakie czystki? – oburza się Czulah. – Przecież my też jesteśmy Turkmenami i gdy nas przeganiano z Tal Afar, to Turcja nie martwiła się o żadne czystki.
Bardziej wyważony w opiniach na temat Turcji jest Jilmaz al-Nadżir, lider liczących kilka tysięcy bojowników turkmeńskich oddziałów Haszd asz-Sza’abi. Rozmawiamy, stojąc na niewielkim wzniesieniu pod wioską Al-Malha, o którą właśnie toczy się bój między należącymi do Haszd asz-Sza’abi oddziałami Liwa Ali Akbar i Turkmenami a terrorystami Państwa Islamskiego. Walki trwają też w sąsiedniej wiosce Al-Farsija, do której terroryści ściągnęli posiłki i raz po raz wysyłają kolejnego samobójcę w samochodzie wypełnionym materiałem wybuchowym. Od wielu dni nie udało im się jednak ani razu osiągnąć celu. Na wzgórzu mieści się coś w rodzaju sztabu, z którego dowódcy obserwują przebieg starć. Wokół widać 20 pick-upów i opancerzonych toyot z ustawionymi na nich maszynowymi karabinami. – Chcemy, by Turcję łączyły z Irakiem przyjacielskie stosunki, ale nie zgadzamy się, by występowała w roli protektora Turkmenów – mówi mi Nadżir. – Turkmenom, szyitom czy sunnitom nic w Iraku nie grozi, jesteśmy tu wolni i popieramy zjednoczony Irak – dodaje.
Bitwa się przedłuża. Dzień wcześniej te same oddziały zdobywały wioskę Al-Fatsa i koło południa było już po wszystkim. Każdego dnia schemat jest podobny. Wojsko rusza o świcie, wcześniej dokonywane jest rozpoznanie przy użyciu dronów. – By sprawdzić, czy w wiosce są cywile, bo ich dobro jest najważniejsze – podkreśla Amar. Mieszkańców zazwyczaj nie ma, bo terroryści wyrzucają ich z domów na pustynię. – Chcieliby ich używać jako żywych tarcz. Ale dżihadystów jest mało, więc boją się, że dojdzie do buntu. Że tutejsi ich zabiją – tłumaczy Nuri, jeden z dowódców Liwa Ali Akbar. Państwo Islamskie miało za mało ludzi, by kontrolować wioseczki rozsiane po tym pustkowiu, więc przez dwa lata panowania nad tym terenem ograniczało się tylko do okresowych kontroli posłuszeństwa i ściągania haraczy oraz wymierzania kar. Dopiero w miarę zbliżania się frontu kilkunastoosobowe grupy terrorystów przejmują kontrolę nad poszczególnymi osadami. Ostrzałem snajperskim oraz samobójcami starają się spowolnić marsz szyickich milicji. Trzeba przyznać, że zazwyczaj niezbyt skutecznie.
– Kolejny dzień i kolejne zwycięstwo – Amar już kręci relację dla swoje telewizji.
Ale wciąż słychać huk moździerzy, unosi się dym i widać przegrupowywanie się sił atakujących. Otoczone obłokami pustynnego pyłu suną czołgi, transportery i wzmocnione pancerzami przeróbki wozów bojowych i pick-upów. Ta pomysłowość to cecha charakterystyczna wojny w Syrii i Iraku. Ostrzał wiosek nie jest precyzyjny. Amar nie kryje, że w zasadzie jest on dokonywany na oślep. Tylko neutralizacja samobójców w samochodach dokonywana jest precyzyjnym strzałem. – Używamy do tego czołgów i wyrzutni rakietowych, a jak trzeba to wkraczają do akcji również helikoptery armii irackiej – dodaje Nuri. – O, zaraz przylecą śmigłowce – mówi Amar, gdy dochodzi już czwarta popołudniu, a bitwa wciąż trwa. Rzeczywiście, po upływie pół godziny nadlatują dwa helikoptery i po zrobieniu kilku okrążeń zaczynają ostrzał. – Labajk ja Husajn – słychać za każdym razem, gdy strzał jest celny. Okrzykiem na cześć imama Husajna wyrażają radość z unieszkodliwienia kolejnych terrorystów.
– Go, go, go... – Amar nagle zarządza powrót. Ze strony Al-Farsii zaczęto zwozić zwłoki żołnierzy Liwa Ali Akbar. Bojownicy starają się jednak ukrywać własne straty, by utrzymywać morale.
To kłamstwa Turcji
Wracamy do wioski, w której jest kwatera Alam al-Harbi. Znajduje się ona 30 km od linii frontu, ale by pokonać ten dystans, potrzeba nawet kilku godzin. Na pustyni nie ma dróg. Te nieliczne, pokryte asfaltem, zostały zaminowane przez terrorystów. – Wkopali pod jezdnię butle z gazem, więc musieliśmy zerwać całą nawierzchnię, by je wydobyć – tłumaczy Amar, gdy zatrzymujemy się na trasie łączącej Tal Afar z miejscowością Ba'adż i dalej prowadzącej do Syrii. – To był główny szlak logistyczny Da’isz łączący Ar-Rakkę z Tal Afar – Amar wyjaśnia znaczenie tej drogi. Ar-Rakka to główne miasto Państwa Islamskiego w Syrii, uważane za stolicę samozwańczego kalifatu. – Zdobyliśmy ją w połowie listopada.
Następnego dnia jadę z Muhanadem, dowódcą Alam al-Harbi, do Hamam al-Alil, na zachodnim wybrzeżu Tygrysu. Miasto znajduje się ok. 20 km na południe od Mosulu i jest siedzibą Kachtana al-Ibrahima al-Dżburi. Dżburi to jedno z najpotężniejszych irackich plemion, głównie sunnickie, lecz mające też gałęzie szyickie. Kuzyn szejka Kachtana, Salim al-Dżburi, jest przewodniczącym irackiego parlamentu, a więc najważniejszym sunnickim politykiem w Iraku.
Jest piątek. Gdy tylko wjeżdżamy na główną drogę wiodącą z południa, wzdłuż Tygrysu do Mosulu, widać liczne cywilne półciężarówki wypełnione jedzeniem. – Zawsze w piątek tutejsi mieszkańcy zbierają dla Haszd asz-Sza’abi żywność – tłumaczy Muhanad. – Tu mieszkają sunnici, ale to nieważne. Tu się nie toczy wojna między szyitami a sunnitami, a między Irakijczykami a terrorystami – podkreśla.
Te słowa potwierdza szejk Falah Taha Ali prowadzący piątkowe modły w meczecie. W czasie kazania wzywa wiernych, bez wyjątku sunnitów, do wsparcia Haszd asz-Sza’abi. Po zakończeniu ceremonii chętnie godzi się na rozmowę. – Da’isz straszył, że jak nadejdą szyici, to będą sunnitów mordować. Nic takiego się nie stało, Haszd asz-Sza’abi nam pomaga – mówi młody duchowny, przyjaźnie się uśmiechając.
Przyglądając się modlącym się w tym meczecie, trudno odnieść wrażenie, że jeszcze trzy tygodnie wcześniej znajdowali się pod tyranią Da’isz – i to przez ponad dwa lata. Na początku listopada, gdy siły rządowe zbliżały się do tego miasta, terroryści dokonali masakry kilkuset mieszkańców wiernych szejkowi Kachtanowi, który przebywał wówczas na wygnaniu w kurdyjskim Irbilu. – Da’isz wymordował 6 tys. członków naszego plemienia, bo popieramy rząd i zjednoczony Irak – mówi mi szejk. – I nie mamy żadnego problemu z Haszd asz-Sza’abi. To kłamstwa Turcji – dodaje.
Dżburi stworzyli nawet własne, sunnickie oddziały Haszd asz-Sza’abi. – Na razie liczą 500 osób, ale z dnia na dzień ta liczba rośnie – mówi szejk. – Pomogliśmy armii i policji federalnej w wyzwoleniu Hamam al-Alil i teraz ruszymy na Mosul. A jak Turcja nie opuści Iraku, to będziemy z nią walczyć.
Choć linia frontu znajduje się ledwo kilka kilometrów od Hamam al-Ali, a terroryści wciąż bronią się też po drugiej stronie rzeki, w mieście życie toczy się normalnie. Nie widać zniszczeń, ale mieszkańcy narzekają na niedomagającą infrastrukturę: braki wody i elektryczności. Choć przed meczetem stoją dwa opancerzone transportery, po ulicach ganiają chmary roześmianych dzieciaków. W drodze powrotnej nagle przed nami niebo ciemnieje, jakby zbierało się na burzę. W pewnym momencie w oddali widać łuny ognia. To od miesiąca płoną pobliskie szyby naftowe, podpalone przez terrorystów. – To tak jak w Kuwejcie – rzuca Muhanad.
Wracamy do naszej wioski. W trzyizbowym domu, zajętym przez Alam al-Harbi, znajduje się już koło 30 osób. Przypatruję się chłopakom wołającym mnie na kolację. Widzę uśmiechniętych, przyjaźnie nastawionych młodych ludzi. Obok siada Samira, młoda dziennikarka pracująca dla algierskiej telewizji. Jest sunnitką, lecz w tym gronie nikomu to nie przeszkadza. Nikomu też nie wadzi, że jest kobietą. Nie widać, by traktowano ją inaczej. – Ci, co szerzą kłamstwa, że mordujemy sunnitów, pracują na rzecz Da’isz – stwierdził dzień wcześniej Ali Hamdani, dowódca Liwa Ali Akbar, stojąc na tle dymiącej wioski Al-Malha.