Nie jest trudno odświeżyć sobie obietnice rządu Donalda Tuska związane z systemem ochrony zdrowia, wystarczy odświeżyć sobie jego expose z 2023 r. Pierwsza to podniesienie nakładów na ochronę zdrowia i zniesienie limitów na leczenie przez NFZ. „Nakłady na świadczenia opieki zdrowotnej w 2024 r. wzrosły o 25 mld zł w stosunku do planu poprzedników i wyniosły ponad 182,3 mld zł”- można przeczytać na stronach rządowych.
Wątpliwy wzrost nakładów na ochronę zdrowia
Brzmi przekonująco? O kryzysie w finansowaniu świadczeń zdrowotnych mówi się od dwóch lat, a obecny rząd nie przyłożył ręki do jego poprawy. Bo trudno nią nazwać rozpaczliwe dosypywanie po kilku miliardów do budżetu NFZ, którego planu Minister Finansów nie zatwierdził do dziś (nie zatwierdził też jego propozycji na rok 2026, przedstawionej w lipcu tego roku). Wiceprezes Funduszu Jakub Szulc przyznał na początku października podczas spotkania dla mediów w Ministerstwie Zdrowia, że w tym roku maksymalna luka finansowa publicznego płatnika może wynieść 14 mld zł, w przyszłym, przy podobnej dynamice świadczeń niż obecnie, zabraknie 23 mld zł.
Wzrost nakładów, którym chwali się rząd, wynika z przyjętej przez rząd poprzedni tzw. ustawy 7 proc. PKB. W dodatku obecny rząd, który jako opozycja krytykował sposób obliczania PKB na zdrowie według zasady n-2 (wzrost na 2026 r. liczony jest wobec PKB w roku 2024), nic nie zrobił, by go znowelizować.
Do budżetu na zdrowie trzeba by było dosypać 45 miliardów
Federacja Przedsiębiorców Polskich (FPP) wielokrotnie podkreślała, że wzrost nakładów liczony do PKB sprzed dwóch lat nie uwzględnia rzeczywistej dynamiki kosztów i zobowiązań NFZ. Według wyliczeń FPP, by realnie osiągnąć poziom 7 proc. PKB na zdrowie liczony według aktualnego PKB, w 2027 r. należałoby zwiększyć nakłady aż o 45,1 mld zł.
Skutek? Nadwykonania (czyli operacje, wizyty, zabiegi, wykonane ponad wartość kontraktu z Funduszem) wypłacane są nawet z półrocznym poślizgiem, a szpitale, nie chcąc „kredytować” NFZ, sztucznie wydłużają kolejki lub odsyłają pacjentów do innych szpitali, które zresztą też nie mają miejsc. Pacjenci w kolejkach tracą zdrowie, a czasami życie. Bywa też, że to czekanie skutkuje niepełnosprawnością – tak dzieje się np. u osób z diagnozą stwardnienia rozsianego, które odpowiednio wcześniej nie zostaną włączone do programu lekowego. I choć co roku w Polsce przybywa ok. 2 tys. chorych z SM, a już leczeni w programie z niego nie ubywają, średnia wartość kontraktów na 2025 r. stanowi 77 proc. tych z 2024 r. Pacjent z SM niewłączony do programu, a więc nie przyjmujący leku hamującego progres choroby, może np. zostać częściowo sparaliżowany.
Zamrożenie ustawy "podwyżkowej" spowoduje większy kryzys
Po stronie sukcesów trudno wyliczyć też trwający od miesięcy i kontynuowany przez nową minister zdrowia Jolantę Sobierańską-Grendę (przejęła tekę po Izabeli Leszczynie) konflikt z ministrem finansów właśnie o nakłady na ochronę zdrowia, który można streścić następująco: resort finansów nie zamierza co kwartał zasypywać dziury w budżecie NFZ dotacją z budżetu próbując zmusić resort zdrowia i NFZ, by w ramach – jego zdaniem – gigantycznej kwoty – zmieściła się z płatnościami. Ulega tylko pod wpływem słusznie nagłaśnianych protestów zarządzających szpitalami. Z naszych informacji wynika jednak, że szef resortu finansów jest nieprzejednany i stoi na stanowisku, że odpowiedzialni za ochronę zdrowia nie potrafią zarządzać.
Nowej minister zdrowia trudno będzie o sukces. Czegokolwiek nie zrobi, będzie źle. Coraz głośniej mówi ostatnio o „zamrożeniu” tzw. „ustawy podwyżkowej”, która ustala minimalne wynagrodzenia dla medyków zatrudnionych na etacie. Podwyżki te rokrocznie waloryzowane są według średniego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw i w przypadku wielu zawodów medycznych – fizjoterapeutów, pielęgniarek na etacie czy diagnostów laboratoryjnych – uratowały pacjentów przed odpływem personelu do sektora wyłącznie prywatnego, gdzie za leczenie trzeba płacić. Jeśli minister Grenda ustawę tę choćby zamrozi, być może zaoszczędzi kilka miliardów, ale może doprowadzić do jeszcze większego wydłużenia kolejek do leczenia, spowodowanego brakami personelu.
Program in vitro to prawdziwy sukces
Czy Koalicja 15 października ma się czym pochwalić? Zdecydowanie tak, choć zmiana niknie wobec obecnych kłopotów systemu. Dla wielu milionów par borykających się z problemem niepłodności, ich rodziców, braci i sióstr, refundacja in vitro i możliwość posiadania dziecka, wnuka, siostrzenicy czy siostrzeńca jest wielką wartością. Rząd Donalda Tuska nie tylko zrefundował drogą terapię, ale znormalizował tę nagrodzoną Nagrodą Nobla metodę leczenia. Z rządowego programu in vitro do 30 kwietnia 2025 r. uzyskano 12 755 ciąż i urodziło się 951 dzieci.