Jeszcze w I połowie roku masowe rozstania z pracownikami były napędzane przez sektor publiczny. To w tej grupie deklaracje o zwolnieniach grupowych rosły nie tylko miesiąc do miesiąca, ale i rok do roku. W prywatnych firmach można było obserwować stabilizację. Lipiec przyniósł jednak odwrócenie tego trendu. Na koniec tego miesiąca 149 zakładów zapowiedziało zwolnienie niemal 16,8 tys. pracowników, to odpowiednio o 15 firm i 1,1 tys. osób więcej niż rok wcześniej. Zdaniem ekspertów nie oddaje to jednak faktycznej sytuacji, jaka dziś panuje w prywatnych firmach. Ponadto należy oczekiwać rozkręcania się lawiny zwolnień wraz z kolejnymi miesiącami roku, gdyż dochodzą nowe czynniki, z powodu których prowadzenie dochodowej działalności w 2026 r. nie będzie łatwe.
– Zwolnienia grupowe to ostatnia rzecz, do jakiej dążą firmy. Wiążą się bowiem z kosztami dla pracodawcy. Dlatego redukcja kadr zaczyna się od wygaszania umów terminowych, a tych nie widać w danych o zwolnieniach – zauważa Krzysztof Inglot, założyciel Personnel Service, ekspert ds. rynku pracy, dodając, że sprzyja temu struktura zatrudnienia w firmach prywatnych. Nawet 20 proc. pracowników stanowią ci outsourcingowani. Podkreśla też, że choć działań firm prywatnych nie widać jeszcze tak bardzo w statystykach, to już ich odzwierciedleniem są dane dotyczące przeciętnego zatrudnienia. To, jak wynika z danych za lipiec, wyniosło w sektorze przedsiębiorstw 6,438 mln etatów. Rok wcześniej było to 6,488 mln etatów.
Na pierwszy ogień
– Wygaszanie umów terminowych to faktycznie gorący trend ostatniego czasu. Firmy korzystają w pierwszej kolejności z tego rozwiązania, by zoptymalizować koszty zatrudnienia – przyznaje Grażyna Spytek-Bandurska, ekspertka ds. stosunków pracy, dialogu społecznego i rynku pracy w Federacji Przedsiębiorców Polskich. Wyjaśnia, że uzasadniają to rosnące koszty pracy w związku ze wzrostem minimalnego wynagrodzenia. Do tego, jak zaznacza, dochodzi niepewna sytuacja makroekonomiczna w związku z atakami Rosji czy brak zapowiedzi dotyczących rozwoju gospodarczego w Polsce.
– Firmy widzą, że skończyło się na obietnicach – podkreśla.
Zresztą lipcowe dane GUS dotyczące koniunktury gospodarczej potwierdzają nienajlepsze nastroje firm. Wśród największych barier dla ich dalszego rozwoju i nowych inwestycji wymieniają właśnie wysokie ich koszty i niepewną sytuację makroekonomiczną.
Eksperci dodają do tego jeszcze wycofanie się ważnych inwestorów z Polski. Mowa m.in. o Intelu czy Hyundai Engineering. Tymczasem budowa nowych zakładów przez graczy tego kalibru oznacza nie tylko nowe miejsca pracy, lecz także dodatkowe zlecenia dla lokalnych poddostawców.
– Perspektywy w tym zakresie zniknęły. Do tego otrzymuję sygnały od innych firm, że chcą przenosić swoje fabryki do Rumunii czy Bułgarii. Powodem są oczywiście wysokie koszty działalności w Polsce, w tym zwłaszcza pracy. To wskazuje, iż nie jest to chwilowy kaprys pracodawców, tylko zabezpieczenie się przed realnym zagrożeniem – mówi Krzysztof Inglot.
Jak informują eksperci, redukcja zatrudnienia ma miejsce w branżach, w których właśnie do końca dobiega sezon żniw. Mowa o turystyce, gastronomii, budownictwie, rolnictwie, ale też przetwórstwie przemysłowym, zwłaszcza dla sektora motoryzacyjnego czy meblarskiego, które przeżywają zapaść w związku ze spadkiem popytu na zagranicznych rynkach. Jest też widoczna w transporcie, gospodarce magazynowej oraz handlu. W przypadku ostatnich branż za taką sytuację odpowiada też postępująca cyfryzacja i robotyzacja.
Rotacyjne miejsca pracy
Robert Lisicki, dyrektor departamentu rynku pracy w Konfederacji Lewiatan, przyznaje, że firmy wykazują coraz większą ostrożność w planowaniu stanu kadr.
– Gdy widzą brak szansy na nowe kontrakty, to tną zatrudnienie, które jeszcze niedawno starały się utrzymać za wszelką cenę na dotychczasowym poziomie – wyjaśnia Robert Lisicki i uważa, że dziś nadszedł czas przeglądu kadr i dostosowania ich pod spodziewane w 2026 r. zamówienia.
– Pracodawcy rozstają się z pracownikami, co do których mieli już jakieś zastrzeżenia odnośnie do ich sumienności, obowiązkowości, jakości wykonywanej przez nich pracy, ale mimo tych niedoskonałości nie chcieli z nich rezygnować w obawie, że powróci dobra koniunktura i będą mieli kłopot z realizacją zamówień. To pokazuje, że ich decyzje są bardzo przemyślane, bo czekali z nimi do ostatniego momentu – mówi.
Ale wygaszanie umów terminowych celem redukcji zasobów to nie jedyny trend ostatnich tygodni. Eksperci zwracają uwagę również na pojawianie się rotacyjnych miejsc pracy. Mowa o takich, na które są przyjmowane osoby tylko na umowy terminowe i to na maksymalny dozwolony okres, czyli 33 miesiące. Po ich wygaśnięciu zatrudniane są kolejne osoby w tym samym trybie, a wszystko po to, by uniknąć przyjmowania pracowników na podstawie umowy o pracę, które dają mniejszą elastyczność w razie nagłego pogorszenia się sytuacji na rynku.
– Takie gorące krzesła dotyczą głównie pracowników HR, administracji czy prostych prac fizycznych. O takich najłatwiej na rynku, co potwierdzają statystyki urzędów pracy, w których nie brakuje osób do pracy z sektora biurowego. Nie wymagają też specjalnego wdrożenia i przeszkolenia, zatem mogą od razu wykonywać swoje zadania – tłumaczy jeden z przedsiębiorców, działający w branży usługowej, dodając tym samym, że nie chodzi o pracowników wysokospecjalistycznych, od których wymagana jest dobra znajomość procesów firmy. ©℗
opinia
Niebezpieczny jest zbieg w czasie
Pracowników, z którymi rozwiązały się umowy na czas określony na skutek upływu terminu, na jaki zostały zawarte, nie wlicza się do limitów zwolnień grupowych (wskazuje na to m.in. uchwała Sądu Najwyższego z 18 października 1994 r., sygn. akt I PZP 43/94). Umowa na czas określony rozwiązuje się bowiem samoistnie, z mocy prawa, na skutek upływu terminu jej obowiązywania, o którym strony wiedziały i na które się godziły. Nie ma tu zatem inicjatywy ani udziału pracodawcy w jej rozwiązaniu. Jeżeli zatem pracodawca wypowiedział z powodu likwidacji stanowisk pracy umowy o pracę grupie np. 100 pracowników i jednocześnie w tym samym czasie 20 umów terminowych uległo rozwiązaniu z mocy prawa, do zwolnień grupowych będzie zaliczona wyłącznie pierwsza grupa 100 pracowników. To też oznacza, że ta pierwsza grupa ma prawo do odprawy pieniężnej określonej w art. 8 ustawy o zwolnieniach grupowych. Taka sytuacja jest zgodna z prawem i nie prowadzi do zarzutu obejścia przez pracodawcę przepisów o zwolnieniach grupowych ani nie rodzi ryzyka skutecznych roszczeń ze strony pracowników na umowach terminowych o wypłatę odprawy. Wynika ona bowiem wprost z przepisów ustawy o zwolnieniach grupowych, która nie obejmuje swym zakresem przedmiotowym przypadków rozwiązywania umów o pracę na czas określony na skutek upływu terminu, na jaki zostały zawarte. Upływ terminu nie jest więc przyczyną dotyczącą pracodawcy.
Pracodawcy powinni mieć jednak wzmożoną czujność, gdy okres rozwiązywania się większej liczby umów terminowych przypada po momencie, w którym były przeprowadzane zwolnienia grupowe w tych samych obszarach organizacyjnych. Pracownicy na umowach terminowych mogą wówczas podnosić zarzut dyskryminacji z uwagi na kryterium rodzaju umowy o pracę, tj. wskazywać, że nie zostali wytypowani do wcześniejszego wypowiedzenia umowy o pracę w ramach zwolnień grupowych, a przez to nie otrzymali odprawy pieniężnej właśnie ze względu na to, że byli na umowach terminowych. W ramach tego roszczenia mogą domagać się odszkodowania w wysokości równowartości odprawy pieniężnej. Skuteczność takich roszczeń będzie zależała od tego, jak pracodawca uzasadni brak wyboru tych pracowników do wcześniejszego wypowiedzenia im umów o pracę. ©℗